Tajemnica „dobrego zła”

Niedawne wydarzenia – samobójczy atak na dwie nowojorskie wieże – uświadomiły na nowo światu starą konieczność. W sytuacji nadzwyczajnej myśl, która nadmiernie komplikuje obraz świata, powinna ustąpić pola myśli wspierającej działanie. Potrzeba nam jednoznaczności. Nadszedł czas czynów. Zwycięstwo czarno-białego obrazu stało się faktem, bo żeby skutecznie działać, trzeba wiedzieć, czym jest dobro, a czym zło. To znaczy przeciwko logice prawdy wybrać logikę siekiery. Innego wyjścia nie ma.

Ja jednak kiedy o tym wszystkim myślę, myślę też o tym, jak przedstawiają się dzisiaj powinności pisarza w świecie „wyraźnych podziałów” i „stanowczego działania”. A kiedy o tym myślę, przypomina mi się historia mojego ojca i dziwne wnioski, jakie z niej płynęły.

Mój ojciec urodził się w Wilnie i spędził tam swoją młodość.

Gdy w XVI wieku Polacy i Litwini dobrowolnie utworzyli wspólne państwo o pięknej nazwie Rzeczypospolita Obojga Narodów, Wilno stało się na blisko dwieście lat drugą - obok Krakowa - stolicą tego państwa. Pod koniec XVIII wieku do Wilna weszli Rosjanie, zrobili zeń jedno z prowincjonalnych miast Imperium i takim prowincjonalnym miastem Imperium Wilno miało pozostać do końca pierwszej wojny światowej. Gdy po pierwszej wojnie światowej Rosjanie Litwę opuścili, Wilno zajął polski generał i włączył je do Polski, która właśnie odzyskała niepodległość. Zdarzyło się to w roku 1920, a więc już za życia mojego ojca. Rząd litewski nie uznał jednak akcji polskiego generała za legalną i ogłosił, że Wilno jest stolicą Litwy, która także w tym czasie odzyskała niepodległość. Po dwudziestu latach, które minęły od akcji generała, w 1941 roku polskie Wilno zajęli znów Rosjanie; tym razem byli Rosjanie z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Potem z zachodu nadeszli Niemcy, wypędzili Rosjan i od razu wzięli się razem z częścią Litwinów do mordowania Polaków i Żydów. Wymordowali około sześćdziesięciu tysięcy. Kiedy Niemcy po przegranej wojnie uciekli z Litwy na zachód, Wilno znów zajęli Rosjanie z czerwonymi gwiazdami na czapkach, był rok 1944, i miasto stało się znowu prowincjonalnym miastem Imperium, aż do Jesieni Ludów w 1989, kiedy to Litwa po raz drugi odzyskała niepodległość.

Za każdym razem, gdy zjawiali się Niemcy czy Rosjanie, rozpoczynał się w Wilnie sezon likwidacji i deportacji. Mój ojciec zaś? Mój ojciec na to wszystko patrzył z bliska. Ukrywał się wtedy w lasach, ucząc się trudnej sztuki przetrwania na terenach, które przechodziły z rąk do rąk. Niewiele się chyba nauczył, może chyba tylko jednego: że należy trzymać się jak najdalej od takich miejsc.

W roku 1944 mojemu ojcu udało się w ostatniej chwili uciec z Wilna zajętego przez Rosjan. Wsiadł do pociągu jadącego na Zachód i po paru dniach dotarł do miasta nad zatoką zimnego morza. Miasto nazywało się Gdańsk. Miał tu potem mieszkać przez ponad czterdzieści lat.

Gdyby mój ojciec zdecydował się w Wilnie zajętym przez Rosjan pozostać, zapewne trafiłby jak wielu polskich inteligentów z tamtych terenów Europy na parę lat, a może nawet na zawsze, do któregoś z drewnianych baraków stojących w głębokim śniegu Syberii, a ja - o ile mój ojciec przed swoją wywózką na ośnieżone równiny za Uralem zdążyłby się jeszcze ożenić z którąś z mieszkanek Wilna - mówiłbym dzisiaj płynnie po rosyjsku, choć raczej z lokalnym litewskim akcentem i nawet gdybym znał trochę polskich słów, ich wymowa sprawiałaby mi pewną trudność. Niewykluczone też, że po upływie dwudziestu kilku lat od dnia, w którym mój ojciec zostałby wepchnięty przez mężczyzn z pepeszami do towarowego wagonu jadącego na wschód, stałbym się nadzieją literatury litewskiej, a może nawet cenionym pisarzem Litewskiej SRR z własną willą wzniesioną pośród cienistych sosen nad Wilią.

Po wojnie mój ojciec nigdy nie chciał pojechać do Wilna.

Nawet, gdy można było już do Wilna jechać, nigdy o takiej podróży nie myślał, choć urodził się i spędził tam swoje najlepsze lata.

Mój ojciec jednak nie tylko nie chciał pojechać do Wilna, nigdy też nie zapisał się do żadnego "związku Polaków wypędzonych z Wilna". Oczywiście o takim związku mógłby co najwyżej marzyć, bo takie związki w Polsce komunistycznej nie miały prawa istnieć. Sytuacja Niemców w zonach zachodnich była dużo bardziej komfortowa. Oni mogli zakładać związki wypędzonych Gdańszczan czy Ślązaków. Gdyby mój ojciec tylko wyraził chęć powołania w Gdańsku podobnego związku, znalazłby się natychmiast w więzieniu, bo w całym Wschodnim Imperium trudno było o grzech większy niż podważanie, choćby tylko w zawoalowanej formie, porządku Europy ustalonego w Jałcie. Ale nawet gdyby "związki Polaków wypędzonych z Wilna" jakimś cudem w Polsce komunistycznej powstały, mój ojciec - wiem to z całą pewnością - nie zapisałby się do żadnego z nich.

Dlaczego jednak mój ojciec nie chciał pojechać i nigdy nie pojechał do swojego wileńskiego "Heimatu" nawet wtedy, gdy mógł? Być może wolał nie widzieć tego, co pod sowiecką władzą stało się z jego miastem, które - jak mówiono - zmieniło się tak dalece, że przestało być miastem, do którego warto wracać. Raz tylko, gdy rozmowa o dawnych czasach, o których wiedziałem niewiele, zatrąciła o tamtą sprawę, mruknął: "To sprawa zamknięta".

Co jednak naprawdę znaczyły te słowa?

Swoje wygnanie z Wilna ojciec znosił bardzo źle. Nigdy - choć w Gdańsku się ożenił i tu urodziły się jego dzieci - nie uznał tego miasta za swoje, choć niektórzy dziwili się, bo miejsce, w którym zamieszkał, było może nawet piękniejsze od okolic, z których został wypędzony. Kiedy pod koniec wielkiej wojny jechał z Wilna na zachód, miał na sobie płaszcz w jodełkę, którym się nakrył, czapkę leninówkę, którą nasunął na oczy i skórzaną teczkę z paroma rzeczami, którą sobie podłożył pod głowę. Wyjeżdżając z Wilna patrzył z pociągu na swój rodzinny dom, który powoli znikał za drzewami. Potem ten dom zniknął i ojciec nie zobaczył go już nigdy. Nigdy też - co ważniejsze - nie starał się go odzyskać, nawet gdy pojawiła się taka możliwość. "To sprawa zamknięta". Dziś w tym domu mieszka rodzina litewska.

Stosunek mojego ojca - a i chyba wielu Polaków - do postanowień Jałty nie był w pełni jasny. Jako wygnaniec, ograbiony z rodzinnego majątku, mój ojciec powinien całym sercem sprzeciwiać się przesunięciu granic Polski na zachód. Odebrano mu miejsce urodzenia i dom, w zamian oferując miejsce w zburzonym, poniemieckim mieście nad zatoką zimnego morza, którego nigdy przedtem nie widział na oczy. Kiedy przyjechał do Gdańska miał tylko płaszcz, czapkę i teczkę. Niewiele więcej miała moja matka, gdy z tekturową walizką w ręku wysiadała na gdańskim dworcu, dokąd przyjechała z Warszawy, gdzie zostawiła pięciopiętrową kamienicę swoich rodziców, do fundamentów spaloną przez Niemców podczas Powstania. Kamienica była warta mniej więcej dziesięć razy tyle co wileński dom ojca. Na jej miejscu stoi dziś kotłownia.

Pewnego wieczoru mój ojciec opowiedział mi o tym, co by się zdarzyło, gdyby w Jałcie nie została podjęta decyzja o przemieszczeniu wielkich mas ludności w Europie Środkowowschodniej. Była to opowieść o Gdańsku, z którego po wojnie nie wypędzono Niemców i ta opowieść, którą wtedy usłyszałem, miała mi się później przypominać wiele razy, gdy w zdumieniu i przerażeniu patrzyłem na to, co dzieje się na świecie, choć to, co ojciec opowiedział mi o Gdańsku, z którego po wojnie nie wypędzono Niemców, było czystym zmyśleniem, bo przecież rzeczywiste losy niemieckiej ludności Gdańska potoczyły się zupełnie inaczej.

Zresztą tak naprawdę opowieść ojca o Gdańsku, z którego nie wypędzono Niemców, nie była tylko jego opowieścią. W powojennym Gdańsku czasów mojego dzieciństwa ta opowieść unosiła się w powietrzu niby film wyświetlany na obłokach i słyszało się ją w sklepach, na dworcach, na przystankach tramwajowych, w kuchniach i sypialniach, nawet gdy nikt jej nie opowiadał. Była częścią społecznej "podświadomości" tamtego czasu. Tyleż zmyśleniem, co najzupełniej realnym faktem życia duchowego.

Dokładnie tej opowieści nie pamiętam, bo minęło już sporo lat, ale przedstawiała się ona mniej więcej tak:

Po drugiej wojnie światowej w Gdańsku żyło obok siebie dwieście tysięcy Polaków i pięćset tysięcy Niemców i dopóki komuniści trzymali wszystko żelazną ręką, napięcia nie dochodziły do głosu, choć oczywiście nurtowały pod powierzchnią "normalnego życia". Dopiero, gdy Imperium Sowieckie rozpadło się, sytuacja drgnęła, tak jak drgnęła w Gruzji, na Litwie, w Mołdawii czy Jugosławii. Nowe demokratyczne władze odrodzonej Polski nie miały nic przeciwko temu, by w Gdańsku "niemiecka mniejszość" w nowych warunkach ustrojowych kultywowała swoją narodową tożsamość, a nawet dążyła do rozszerzenia swoich praw. Chodziło tylko o granice, których Niemcy w swoich słusznych dążeniach nie powinni jednak przekraczać.

Czy więc na przykład można zgodzić się na to, by ludność niemiecka, domagająca się rozszerzenia swoich praw, wiecowała na placu przed Pocztą Polską, tym świętym dla Polaków miejscu narodowej klęski, gdańskim Kosowym Polu? Ponieważ po obu stronach nie brakowało ludzi rozsądnych, sprawy sporne udawało się szybko załagodzić, wyraźną zmianę przyniosły dopiero pierwsze, prawdziwie wolne wybory samorządowe, które, co zrozumiałe ze względu na narodowościowy skład ludności, "mniejszość niemiecka" wygrała, zdobywając absolutną przewagę we władzach miasta. Po wyborach sporo mieszkańców Gdańska opowiedziało się za tym, by Gdańsk nie zrywał związków z Polską, część wyraziła pragnienie znacznego rozszerzenia politycznej autonomii, część jednak wystąpiła ze zdecydowanym żądaniem gruntownych zmian. Gdańsk - o ile taka będzie wola większości jego mieszkańców wyrażona w powszechnym referendum - powinien swobodnie decydować o swoich losach. Straż miejska, w której po zwycięskich wyborach znalazło się wielu Niemców, wyraźnie sprzyjała dążeniu do zmian, nie dopuszczając m.in. do pokojowych przemarszów Polaków ulicami zamieszkałymi przez ludność niemiecką. W obawie przed narastaniem niepokojów Warszawa po długich wahaniach i wielokrotnych, bezskutecznych próbach negocjacji, które mogłyby przynieść rozwiązanie możliwe do przyjęcia dla obu stron, zdecydowała się wybory samorządowe unieważnić a urzędników z wyboru tymczasowo zastąpić komisarycznymi urzędnikami ze stolicy. Uznano też, że należy wzmocnić polskie siły policyjne, by uniknąć niebezpiecznych incydentów, o które w takiej sytuacji przecież nietrudno. W odpowiedzi na te posunięcia grupa młodych Niemców zawiązała niejawne stowarzyszenie, by - jak głosiły ulotki rozrzucane po mieście - czynnie "bronić niemieckiej mniejszości przed prześladowaniami". Aby zapobiec najgorszemu, polska policja przystąpiła do poszukiwania "terrorystów". Zatrzymano też i poddano rygorom uciążliwego śledztwa - czego w takich okolicznościach nie sposób uniknąć - sporo osób zupełnie przypadkowych, co - temu także trudno się dziwić - wzburzyło ludność niemieckojęzyczną. Napięcie w mieście raptownie wzrosło...

Opowieści mojego ojca o Gdańsku, z którego Niemcy nie zostali wypędzeni, słuchałem z uczuciami mieszanymi. Kryła się w niej zagadka, która płoszyła serce. Więc spokój mojego życia, ten niewinny spokój gdańskiego dzieciństwa i młodości, zawdzięczałem deportacjom, które boleśnie dotknęły moich rodziców i ludzi, którzy mieszkali niegdyś w naszym mieszkaniu? Więc to właśnie dlatego, że Gdańsk został na polecenie Stalina, Churchilla i Roosewelta etnicznie wyczyszczony, mogłem spokojnie biegać po ulicach, pić oranżadę w kiosku przy dworcu, podkradać wiśnie w ogrodach sąsiadów i cieszyć się jazgotaniem wróbli na wielkiej, czarnej czereśni, która rosła przed naszym domem, zbudowanym w 1918 roku dla robotników z gdańskiej stoczni Ferdinanda Schichaua? Więc to właśnie dlatego mogłem później radować się czytaniem książek Grassa, bo przecież, gdyby Grass nie został z Gdańska deportowany, nigdy nie powstałby Blaszany bębenek? Więc właśnie wielkie, straszliwe deportacje zrodziły to wspaniałe, zachwycające, szalone arcydzieło, którego lektura dała mi tyle radości?

Jak to mówił Mefistofeles do pewnego niemieckiego doktora? Jam cząstką tej siły, co zawsze złego chce i zawsze dobro sprawia?

Oczywiście ojciec wcale się nie upierał, że sytuacja w Gdańsku musiałaby się rozwinąć akurat tak, jak przewidywał, przeciwnie - niczego nie przesądzał, zastrzegał się, że to tylko jedna z wielu możliwości, że w historii nic nie jest przesądzone, że wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej, ale ja czułem, że ta okrutna zabawa w zgadywanie możliwych losów świata cieszy jego serce właśnie dlatego, że jest zabawą w przeczuwanie najgorszego. Mój ojciec nie darzył szacunkiem tych, którzy z uśmiechem zapewniali, że świat czekają coraz lepsze czasy. Mawiał zwykle: "Świat ogólnie rzecz biorąc to nie jest bezpieczne miejsce do życia".

Bo opowiadając o tym, co mogłoby się zdarzyć w powojennym Gdańsku, gdyby Niemcy nie zostali wypędzeni, ojciec miał w pamięci zdarzenia, które zapamiętał ze swojej młodości. Kierował się więc niedobrą pamięcią? Urodził się i wychował na polskich kresach wschodnich, w mieście, w którym obok siebie mieszkali Polacy, Litwini, Ukraińcy, Żydzi i Białorusini, to miasto prawdziwie kochał, ale też nie potrafił zapomnieć, co się w pobliżu tego miasta działo w latach trzydziestych, kiedy to z białoruskimi i ukraińskimi "terrorystami" polska policja toczyła długie walki.

Zresztą nie tylko on jeden nie potrafił o tym zapomnieć. Znałem też paru innych mieszkańców Gdańska z dawnych kresów wschodnich Polski, którzy nosili w sercu prawdziwy uraz wygnania, tęsknili do utraconych miejsc urodzenia i nawet czasem głośno się odgrażali, że "Lwów i Wilno powinny być znowu nasze", a równocześnie - tak, równocześnie - czuli wyraźną ulgę, że już nie muszą mieszkać tam, na kresach, w tym kotle raniących się narodów, że udało im się cudem wymknąć stamtąd, z tych - jak to odczuwali - ukochanych a równocześnie przeklętych stron i że na szczęście mogą spokojnie żyć w polskim Gdańsku.

I wcale się nie zdziwiłem, gdy pewnego dnia jeden z naszych sąsiadów, pan S., dawny mieszkaniec Wołynia, pamiętający to, co na Wołyniu działo się w latach czterdziestych, po tym, jak w telewizji obejrzał relacje z Jugosławii, powiedział do mnie: "Wie pan, gdyby Polska miała przedwojenne granice, mielibyśmy po roku 1990 na Wołyniu, w Wilnie i na Ukrainie dokładnie to samo co w Kosowie. Tak jak Niemcy mieli by to samo na Śląsku".

Jak jednak miałem się odnieść do tych słów? Czyż nie pachniały zdradą?

Sam tylko ze słyszenia wiedziałem, co to naprawdę znaczy żyć na styku skłóconych ze sobą kultur i narodów. Nigdy nie doznałem tego na własnej skórze. Urodziłem się i wychowałem się w społeczności jednonarodowej. Nikt nigdy mi nie wytknął tego, że jestem Polakiem. "Obcy" był na naszej ulicy równie egzotyczny jak Marsjanie. Wszyscy, których znałem, mówili tym samym językiem, czcili te same święta i chodzili do tego samego kościoła, może z wyjątkiem starszej, siwowłosej Niemki, która w Gdańsku po wojnie została, mieszkała parę kroków od naszego domu i umarła tak niedostrzegalnie, jakby się rozwiała w powietrzu. Ale i tu, z dala od gotującego się kotła wzajemnie raniących się narodów, mojego ojca (a więc także i mnie) spotykały drobne, lecz dokuczliwe szykany za to, że mówił inaczej niż wszyscy, to znaczy po wschodniemu. I tego wschodniego akcentu, widziałem to, ojciec wyraźnie starał się - niestety bezskutecznie - pozbyć, ponieważ nie chciał nosić na sobie niedobrego - jak to odczuwał - piętna, które wydobywało go na jaw, to znaczy wystawiało na cios. Chciał wtopić się w tło. Być niewidocznym, wtopionym w tło - to było jego credo, wyprowadzone z dawnych doświadczeń.

Byłem chłopcem i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Wszyscy dookoła - dość szybko to dostrzegłem - przeklinali Stalina, nie cierpieli komunistów, tęsknili za utraconym "Heimatem" na Wschodzie, a równocześnie, tak, równocześnie - nie mogłem się oprzeć takiemu wrażeniu - myśleli z ulgą, że nie muszą już tam wracać. Połową więc duszy przeklinali zło, jakiego zaznali, lecz tą drugą połową duszy - tą wstydliwą, milkliwą i cichą - dziękowali złu za to, że zrobiło to, co zrobiło? Że rozdzieliło te nieszczęśliwe, raniące się nawzajem narody? I że właśnie to bolesne rozdzielenie otworzyło długą drogę do dobrych uczuć i pojednania?

Jaką więc miarą mierzyć zysk i stratę, dobro i zło w życiu pojedyńczego człowieka i w życiu całych narodów?

"Czy pan wie - usłyszałem kiedyś, jak ojciec mówi do pana S., jednego z naszych sąsiadów - że sporo Żydów z Litwy, których Sowieci wywieźli do gułagów, wróciło po wojnie do Polski? Że gdyby oni nie zostali wywiezieni przez Sowietów na Syberię, gdyby NKWD nie wzięło ich w obroty, tylko zostawiło w spokoju w rodzinnych miastach, wszyscy, co do jednego, zmienili by się w popiół w niemieckich piecach?" To zdanie, rzucone w rozmowie, która toczyła się o zmierzchu w ogrodzie pod wielką, czarną czereśnią, zabrzmiało jak mroczny żart, chociaż ojcu wcale nie było do żartów. Więc - pytałem siebie przysłuchując się tej dziwnej rozmowie, która napełniła moje serce prawdziwym niepokojem - więc kim byli naprawdę ci ludzie w czapkach z czerwoną gwiazdą, którzy kolbami karabinów wpychali przerażonych Żydów z Wilna, Kowna i Żytomierza do bydlęcych wagonów, by ich wywieźć na lodowaty wschód? Czyż nie byli oprawcami, jawnymi wcieleniami czystego Zła? Czyż ich cele nie były podłe? Lecz jaki był obiektywny sens tego, co robili? I co to jest w ogóle ten „sens obiektywny”? Bo czy skazując na ból, cierpienie i poniżenie deportacji, nie przynosili - wbrew sobie - ocalenia tym, których chcieli poniżyć i unicestwić? Jak chirurg, co kalecząc - leczy? I po cóż - to pytanie pojawiało się w chwili, gdy za panem S. zamykała się porośnięta bluszczem furtka, która oddzielała nasz ogród pod wielką, czarną czereśnią od świata - po cóż Ktoś układał w ten sposób ludzkie losy? Jakie miał przy tym intencje? I czego chciał nas (mojego ojca i mnie) przez to nauczyć? Jaką duszę w nas obudzić? Do jakiego życia zachęcić?

Pan S., którego czarną sylwetkę pod gałęziami wielkiej czereśni dobrze pamiętam, powiedział kiedyś coś, co mnie zmroziło. "Hitler był bestią. Niech nigdy z piekła nie wyjdzie za to, co zrobił z Żydami! Lecz jeśli on robiąc to, obronił nas przed nami samymi? Widział pan te gwiazdy Dawida na szubienicy rysowane wszędzie w tunelach dworcowych, na przystankach autobusowych, te napisy wołające: "Żydzi do gazu", "Jude raus"? Co by się stało w Warszawie dzisiaj, gdyby istniała w niej, tak jak przed wojną, wielka dzielnica żydowska? Gdyby mniej więcej półtora miliona mieszkańców Warszawy mówiłoby dzisiaj niezrozumiałym dla reszty językiem jidysz i chodziło w czarnych chałatach? Co by się wtedy stało? Jak po upadku Imperium Sowieckiego zachowaliby się wobec tego półtora miliona ludzi mówiących językiem jidisz, ci - ilu ich jest w Polsce naprawdę? - którzy dziś cicho i głośno przyklaskują prałatowi Jankowskiemu, gdy mówi o "mniejszości żydowskiej" w polskim rządzie? Więc to on - ten niemiecki potwór, ta ludzka bestia - ocalił nas przed nami samymi i to właśnie dzięki jego zbrodni możemy dziś być tak humanitarnie otwarci na pojednanie z Żydami, bo łatwiej jednać się z Żydami, których już nie ma, niż z tymi, którzy żyją z nami na tej samej ulicy? Gdyby pan wiedział, co się w Warszawie mówiło, kiedy Niemcy palili getto, to bym Pan myślał to samo co ja. Niech pan Bogu dziękuje za to, że pan tego nie słyszał".

Wzruszałem ramionami. I po cóż opowiadać takie rzeczy? Bo niby dlaczego miałoby się dzisiaj w Warszawie stać akurat coś najgorszego? Czemu, akurat tu, w Warszawie, po rozpadzie Imperium Sowieckiego, miałoby wybuchnąć jakieś polskie Kosowo? Po wielkich przeżyciach Polskiego Sierpnia? Po Pierwszej Solidarności? Po wizytach Papieża? Cóż mogło pana S. upoważniać do takich mrocznych przeczuć poza uprzedzeniami, niedobrymi wspomnieniami i wrodzonym pesymizmem, którego dowody dawał niejeden raz? I dlaczego uczepił się akurat Warszawy, dlaczego nie pytał, jak w dniach rozpadu Imperium wobec dzielnicy żydowskiej w Moskwie, Kijowie czy Berlinie - o ile by taka dzielnica tam istniała - zachowaliby się Rosjanie, Ukraińcy czy Niemcy? Przecież wszystko mogłoby się potoczyć właśnie w dobrą stronę. Przecież właśnie w Warszawie polska i żydowska dzielnica mogłyby żyć ze sobą w zgodzie tak jak dzielnica chińska i grecka w San Francisco. Przecież to było możliwe. Więc czemuż pan S. tak się upierał przy swoich czarnych przeczuciach? Wzruszałem ramionami, bo jego słowa przecież zasługiwały na wzruszenie ramion, a równocześnie nie opuszczało mnie wrażenie, że znów gdzieś z daleka słyszę echo tamtych słów: "Jam cząstką tej siły, która..."

Więc jakie właściwie wnioski płynęły ze słów ojca i pana S.?

Że nie ma bardziej niebezpiecznych miejsc na ziemi niż terytoria dwunarodowe i miasta dwunarodowe o "niedobrej" przeszłości, bo są to miejsca, w których wcześniej czy później nastąpi eksplozja, nawet, gdy pokój trwa w nich całe dziesięciolecia?

Że należy robić wszystko, by powstawały społeczeństwa prawdziwie wielonarodowe, wielokulturowe, wieloreligijne, wymieszane, pstrokate jak pozszywana z kawałków koszula, bo tylko w takich pozszywanych z różnych kawałków społeczeństwach napięcia międzyludzkie rozładowują się w wielobarwności życia, choć ludzie równocześnie są tu wystawieni na ryzyko utraty tożsamości i czasem nie bardzo wiedzą, kim są?

Że budować ośrodki dla azylantów i imigrantów pośrodku miasta albo w wydzielonych miejscach poza miastem, zamiast azylantów i imigrantów rozpraszać we wspólnotach lokalnych, pozwalając im na to, by w naturalny sposób wrastali w społeczność - to prawdziwie kusić diabła, bo nic bardziej niebezpiecznego niż inność wyodrębniona, nazwana, oznakowana, wydobyta na jaw, spotęgowana, skupiona w jednym miejscu, to znaczy wystawiona na cios?

Ale z tego, co ojciec mówił, płynęły też i inne wnioski, dużo bardziej niepokojące. Czy już wtedy, słuchając jego opowieści, zacząłem przeczuwać, jak tajemnicza jest natura ludzkiego istnienia na Ziemi? Wiedziałem, że deportacje są zawsze straszne. Wszystko jedno czy deportowanymi są Niemcy, czy Polacy, czy Ukraińcy, czy Żydzi. Lecz jeśli strata, która zostawia w duszy nie gojącą się ranę, czasem ocala, tak jak to odczuwał mój ojciec?

Bo przecież jego odczucia były rzeczywiste. Nie mogłem udać, że ich nie było. A jeśli to właśnie one – niesprawiedliwe, niesłuszne - odczucia pojedyńczego człowieka stanowią miarę zdarzeń równie ważną jak statystyka moralna "korzyści i strat zbiorowych"? Bo w ostatecznym rachunku liczy się zawsze tylko pojedyńcze ludzkie istnienie i to, co się dzieje w sercu każdego człowieka z osobna?

Mój ojciec już nie żyje. Jego grób znajduje się na gdańskim cmentarzu Srebrzysko. Ten cmentarz kiedyś nazywał się Silberhammer. Od kilku pokoleń grzebano tu Niemców. Mojego ojciec pochowaliśmy w grobie, z którego wyjęto niemieckie kości. Te kości najpierw usypano w stos, a potem - przemieszane z innymi kośćmi - zepchnięto do zbiorowego dołu na skraju cmentarza i przysypano piachem. Być może, gdyby mój ojciec nie został deportowany przez Stalina z Wilna na Zachód, (bo tym właśnie, deportacją, była naprawdę jego ucieczka stamtąd do Gdańska), jego kości spotkałby podobny los. Przemieszane z setkami kości umarłych więźniów Sołowek czy Workuty zostałyby wrzucone do zbiorowego dołu gdzieś w lodowatych pustkowiach Rosji. Teraz, na gdańskim cmentarzu Srebrzysko, mój ojciec ma grób z marmurową płytą. Mieć w XX wieku własny grób z marmurową płytą, na której widnieje imię i nazwisko umarłego – to był prawdziwy luksus. Milionom ludzi nie dane było nawet marzyć o czymś takim. O własnej jednoosobowej mogile z krzyżem i tabliczką. Na płycie obok nazwiska mojego ojca poleciliśmy wyryć też imiona jego rodziców, którzy umarli w Wilnie i tam zostali pochowani. Symbolicznie spoczywają tu teraz wszyscy. Cała rodzina - czterej synowie, matka i ojciec.

Prawdziwym fundamentem pojednania między zwaśnionymi narodami jest zwykle śmierć, śmierć odchodzącego pokolenia, śmierć ofiar i świadków, a rzeczywistym sprawcą pojednania - czas, choć politykom i moralistom się zdaje, że to właśnie oni stwarzają dobrego ducha, który łączy ludzi. Musiało wymrzeć albo zestarzeć się pokolenie ofiar i świadków deportacji, by mogło się narodzić w Polsce, w Niemczech, na Litwie czy Ukrainie pokolenie, które nie wzbrania się przed pojednaniem z dawnymi wrogami. Kto wie, może gdybym widział na własne oczy to, co na własne oczy widział mój ojciec i widziała moja matka, nigdy bym nie napisał mojej powieści Hanemann, o gdańskim Niemcu, który uniknął deportacji za Odrę i zgodnie zamieszkał w jednym domu razem z polską rodziną deportowaną z Litwy do Gdańska Więc zbliżeniu między ludźmi naprawdę sprzyja - czas, niepamięć, niewiedza i śmierć? Może to właśnie dlatego łatwiej nam, urodzonym po wojnie, wyobrazić sobie świat trochę może lepszy od tego, który był? Bo czasu gojenia się ran, tak jak biegu historii, nie da się i nie należy przyśpieszać?

Pisarz zaś? Co pisarz ma zrobić z tą wiedzą, która nie daje mu spokoju? Pisarz, który ma taką wiedzę, nie jest ani po stronie dobra, ani po stronie zła, ani po stronie współczucia, ani po stronie nienawiści, tylko po stronie tajemnicy, która niewyraźnie prześwituje nocą spoza dymów zaróżowionych od ognia i pozostawia nas bezradnymi wobec najważniejszych pytań życia.

[2002]