Polish

Zbędny

Mateusz próbował odnaleźć się w swoim nowym starym mieście, ale nie było to łatwe. Coraz więcej wysiłku kosztował go kontakt z ludźmi. Właściwie do tego, by poczuć się zagrożonym, wystarczało mu towarzystwo dwóch osób. Nerwy ścinały płynność ruchów i zamykały je w brutalnie pomniejszonej przestrzeni skurczonego ciała. Wtedy zaczynał wyłamywać sobie palce u rąk i przygryzać wargi. Nie wiedział, czy ma się uśmiechać, czy raczej zachowywać powagę. Trudno mu było wyczuć nastrój rozmowy. Gdy próbował włączyć się do dyskusji, zawsze miał wrażenie, że robi to w najmniej odpowiednim momencie, i speszony przerywał w połowie zdania. Jeśli jego rozmówcy czekali, by dokończył myśl, Mateusz przepraszająco się uśmiechał, wzruszeniem ramion podkreślając, że to był niewypał. Towarzystwo szybko wracało do rozmowy już bez jego udziału. Taka reakcja, w gruncie rzeczy przewidywalna, pogłębiała tylko poczucie klęski. W Mateuszu narastał wstyd. Jego skóra stawała się śliska, miał wrażenie, że zaczyna śmierdzieć. Trzeba było uciekać. Jak najdalej od ludzi. Wstyd jednak wmurowywał mu stopy w ziemię. Pocił się, swędziała go skóra, płonęły na nim ubrania. Głowę wypełniał balon nadmuchany chaotycznymi głosami...

Szedł Zachodnią. Za Niemców jeździły tędy tramwaje. Nie pozostały po nich nawet szyny. Wszystkie wymontowali i wywieźli Rosjanie. Polacy śmiali się gorzko, że Ruscy zabrali je pewnie do wyremontowania, ale zapomnieli oddać. Wtedy partery dwupiętrowych kamieniczek na Zachodniej zajmowały najdroższe kostyńskie sklepy. Witryny ocieniały markizy w kolorowe pasy. Był tu sklep z płytami gramofonowymi i z tytoniem sprowadzanym z całego świata. Zegarmistrz, jubiler i księgarnia. Słynny w całej okolicy salon optyczny Emila Wagnera i sklep papierniczy Ernsta Steinbacha z wiecznymi piórami o złotych stalówkach. Portier w liberii stał przed wejściem do małego, ale ekskluzywnego hotelu braci Fischer. Pachniały nastrojowe kawiarnie i najlepsze piekarnie. Zacne gospodynie prosiły po niemiecku o towary najwyższej jakości, zapychając rozwrzeszczaną dzieciarnię świeżymi bułkami. Dziś zamiast zapachów pieczywa wdychano spaliny, a tamte sklepy zostały zastąpione przez delikatesy z niemiłą obsługą, oddział banku, którego nazwy Mateusz nie pamiętał, i największy w mieście lumpeks. Na miejscu dawnych kamieniczek ciągnęły się kanciaste bloki. Próbowano nieudolnie je stylizować, doczepiając sztukowane gzymsy z malowanego styropianu.

Z jednej strony Zachodnia kończyła się Szewską, którą nie wiedzieć czemu Polacy przemianowali na Filmową. Drugi koniec ulicy wychodził na Główny Rynek, gdzie stał kiedyś pomnik Blüchera, pruskiego bohatera narodowego jeszcze z czasów napoleońskich. Dziś na jego miejscu tkwiła kamienna fontanna w kształcie jaja. Obok fontanny rozstawiono ogródek piwny. Dla Mateusza było zbyt tłoczno i głośno. Dlatego pospiesznie przeciął Rynek i skręcił w Południową. Zaczynała się kamienicą Ireny i Darka. Mateusz przemknął w jej cieniu i poczuł, że jeszcze trochę, a przedwojenne budynki zwalą się, grzebiąc go pod gruzami. Nie lubił Południowej, może dlatego że przypominała ulicę, na której mieszkał z matką. Ciężkie bryły kamienic sprawiały, że słońce nie docierało na dół. Z piwnic zionęły wilgoć i smród kocich odchodów. Stuletni bruk zamiast asfaltu. Liszaje na ścianach. Najstarsi uważali, że o zmierzchu na takich ulicach mokre cienie zagęszczały się w postacie dawno zmarłych mieszkańców Kostynia.

Na końcu Południowej był park Starych Drzew. Tam napadli Radkę. Za parkiem osiedle, na którym mieszkała matka Radki, a za blokowiskiem psychiatryk, samotnie w polu.

Mateusz nie chciał do parku, chciał nad morze. Teraz będzie musiał kluczyć, by skręcić na północ. A przecież gdyby poszedł prosto przez Rynek, wszedłby we Wschodnią, skręcił w lewo i wzdłuż rzeki doszedł do plaży. Po drodze minąłby cmentarz ze stawem, w którym pływały tłuste karasie. Skosztowanie ich mięsa zanurzało ludzi w świecie Wodnych... Wybrał jednak Południową, no i teraz musiał kombinować. Nie miał odwagi zawrócić i jeszcze raz przejść przez Rynek, by Północną dojść na promenadę. Za dużo ludzi.

Miał wrażenie, że krąży we wnętrzu olbrzymiego węża. Wszystko, co go otaczało, objawiało swoje potworne znaczenie. Potworne, bo doskonale dopasowane do jego nastroju i jednocześnie nim sterujące. Wysoki, chudy facet, który właśnie go mijał, ledwie zauważalnie mrugnął okiem, i to w sposób tak pogardliwy, że Mateusz poczuł się winny wszystkich łajdactw świata. Czarny T-shirt roześmianego chłopaka wciągał Mateusza w bezkształtne ciemności, w których gubił się umysł. Ładna kobieta w krótkiej spódniczce wyraźnie go kokietowała. Ruszała tyłkiem i równocześnie lubieżnie oblizywała swoje krwawoczerwone wargi. Dziecko w wózku zanosiło się histerycznym płaczem. Mateusz wiedział, że to z jego powodu.

Któregoś dnia prześladował go samochód z reklamą cyrku. Z megafonu roznosił się męski głos udający radość. Zachęcał do przyjścia na występy afrykańskich słoni, lwów i lam plujących na odległość. Piszczał jak hamujący pociąg, zapowiadając najśmieszniejsze na świecie skecze rosyjskich klaunów. Chwilę później głos rozciągał się w powietrzu jak guma i wsączał w Mateusza złowieszczą treść: „Przyjdź do nas, Mateuszu, my już ci pokażemy!” Narastający huk odbijał się od ścian, wprawiając w ruch kamienice, które zaczynały pulsować jak wnętrze potężnego jelita. Z okien wystrzeliły pierwsze strumienie trawiennych soków. Boże, uciekać!

Ale to nie było łatwe. Ktoś żonglował czasem i choć do września brakowało dwóch tygodni, powietrze wypełniły włókna babiego lata. Krótkie i porwane nitki czepiały się ubrań. Niektóre oblepiały twarz i wplątywały się we włosy. W Kostyniu szybujące pajęczyny należały do rzadkości, a jeśli się ukazywały, to nigdy w sierpniu. Widocznie to lato było wyjątkowe. Spodziewano się załamania pogody, ale na razie upał nakręcał koniunkturę. Hotelarzom i właścicielom pensjonatów napychał kieszenie, turystom opróżniał konto. Wszystkim przyciemniał skórę.

Mateusz próbował się jakoś pozbyć oblepiającej go pajęczyny, ale nagle poczuł, że to cuchnąca ślina. Obrzydzenie spotęgowało strach przed gęstniejącym powietrzem, które na oczach Mateusza zaczęło splatać się w lśniącą sieć olbrzymiego pajęczaka. Dzielnie napierał na pajęczynę, ale niewidzialne sploty uniosły go w górę. Poruszały nim jak marionetką zanurzoną w wodzie. Nie miał pojęcia, że tutejsi rybacy szybującą pajęczynę nazywali śliną diabła.


Odtąd żył obok ludzi. Oddzielony od nich niewidzialną powłoką. Był zbędnym elementem układanki, tworzącej bezbłędnie zorganizowane społeczeństwo. Ludzie żyli w swoim tempie, Mateusz w swoim. Gdy dla nich mijała godzina, dla niego upływał dzień, gdy dla nich dzień, on przeżywał lata. Nie zauważał ich pośpiechu. Oni z kolei widzieli faceta, któremu zrobienie następnego kroku sprawiało ogromną trudność. A jednak po stu latach i tysiącu kroków pokrętne jelito ulic wydaliło go na promenadę. Tu odzyskał władzę w nogach. Powiew od otwartego morza dodał mu sił.

Promenada była prawie pusta. Jedynie przy stoiskach z hot dogami, lodami i piwem wiernie tkwili sprzedawcy. Ładna brunetka z plastikowym daszkiem na głowie paliła papierosa, cierpliwie czekając na jakąś małolatę, która zapragnie tatuażu z henny. Malarze przysypiali wśród swoich kiczowatych pejzaży. Olejne obrazy przedstawiały morze o zachodzie słońca, morze o wschodzie słońca, morze skute lodem, poszarpane żaglowce podczas sztormu, morskie latarnie, wybrzeża morskie.

Od strony barów unosił się zapach smażonych ryb. Kilka osób siedziało w cieniu wielkich parasoli i kończyło panierowane dorsze, flądry czy halibuty. Było wczesne popołudnie i większość ciągnęła na plażę. Tym bardziej że pogoda dopisywała. Słońce grzało, a tego pragnęli przyjezdni. Dzień dojrzewał w bezwietrznym upale.

Plaża mieniła się rojowiskiem ludzi. Pod bezchmurnym niebem, blisko brzegu, taplały się dzieci. Nie było fal i chłopaki popisywali się przed panienkami. Wypływali daleko, dopóki nie ściągał ich z powrotem gwizdek umięśnionych ratowników. Z czterometrowych wieżyczek wypatrywali delikwentów imitujących któryś ze stylów pływackich. Jakiś facet zasnął na materacu i znosiło go na pełne morze. Dwóch ratowników wskoczyło do motorówki.

Pomiędzy rozłożonymi na ręcznikach ciałami z trudem przeciskali się sprzedawcy chłodnych napojów i lodów. Przez nieostrożność rozdeptywali zamki z piasku, wpadali w wykopane dołki, niszczyli palisady z patyków, roztrącali skomplikowane tory przeszkód, przygotowane dla owadów. Być może rozpraszały ich biusty błyszczące od olejku. Mdły zapach kremów mieszał się z wyziewami spoconych ciał i cierpką wonią wodorostów. Wypięte tyłki smukłych dziewczyn sprawiały, że kręciło się w głowie. Szczególnie nęcące były pośladki, do których przylepiło się trochę piasku. Młodziaki napinali mięśnie. W grupkach spacerowali po kostki w wodzie. Gdy tylko mijali jakąś dziewczynę, zaczynali pokrzykiwać, podskakiwać i przepychać się, a że dziewczyn było dużo, młodziaki pokrzykiwali, podskakiwali i przepychali się bez przerwy. Mężczyźni, którzy jeszcze wierzyli w swój przemijający urok, tkwili w stanie wzmożonej aktywności. Z wysiłkiem wciągali brzuchy za każdym razem, gdy mijała ich jakaś ładna kobieta. Na tłuste wieloryby nikt nie zwracał uwagi, choć były obowiązkowym elementem krajobrazu. Podobnie jak rozwaleni na swoich kocach faceci błogo bekający piwem. Ich kałduny ocieniały piasek.

Nad jazgotem rozmów i krzyków dominowała głośna łupanka. Z wielkich głośników, umieszczonych nad boiskiem, atakował mechaniczny bit, przetykany podnieconym głosem dziennikarza komentującego kolejną akcję. Któraś z rozgłośni radiowych zorganizowała mecz piłki i właśnie rozgrywano finał. Wokół boiska wrzeszczeli spaleni słońcem kibice. Oczy męczyła pstrokata rewia slipków, strojów plażowych, wymyślnych nakryć głowy i kolorowych ręczników.

Mateusz nie lubił plaży latem. Krzykliwa różnorodność tłumu wywoływała w nim zbyt wiele skojarzeń, a wtedy zaczynała boleć głowa. Jedyne, co dostrzegał, to ciała porozrzucane na piasku, które choć powielały wspólną formę dwóch nóg, dwóch rąk, głowy i tułowia, uderzały jednocześnie nieskończonym urozmaiceniem. Wystarczyło tylko dostrzec różne odcienie skóry, gęste lub rzadkie owłosienie, przyjrzeć się twarzom, czołom, nosom, ustom, rozstawowi i kolorowi oczu, zobaczyć nogę z jej wyjątkowym udem, kolanem, łydką i stopą, zaopatrzoną w palce o zadbanych albo pokarbowanych grzybicą paznokciach; wystarczyło przyjrzeć się rozmaicie wypiętym brzuchom i przygarbionym plecom, by łatwiej zrozumieć poczucie humoru natury, której w żadnym wypadku nie groziła masowa produkcja.

Po lewej był port rybacki i dlatego Mateusz skręcił w prawo. Po jakichś dwustu metrach promenada kończyła się piaszczystą, wąską ścieżką. Biegła krawędzią skarpy, która kilometrami ciągnęła się wzdłuż morza. Mateusz wyszedł daleko poza miasto. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie ludzkie mrowisko wytrzebiła pustka dzikiej plaży. Zostały jedynie niedobitki, które nie bały się samotności, a może nawet jej potrzebowały.

Z wysokości kilku metrów patrzył na plamę morza. Poza horyzont nie dało się spojrzeć. Położył się na piasku poprzebijanym ostrzami suchej trawy. Leżał w cieniu buków, wygiętych od silnych wiatrów w stronę lądu. Zamknął oczy. Powoli się uspokajał. Cichy szum morza niemal niezauważalnie narzucał rytm oddechowi. To, że Mateusz oddychał, było tak naturalne, jakby miało trwać wiecznie. Miał wrażenie, że schodzi w jaskinię swojego organizmu, która nie ma dna. Najpierw przez nos do przełyku, z jego miarowymi odpływami i przypływami, gdy fale śliny obmywały gładkie brzegi giętkiego tunelu. Dokoła, w komnatach połączonych owalnymi przejściami, które składały się na rozległe państwo płuc, wirowało powietrze. Przed atakiem z zewnątrz strzegły je potężne łuki żeber.

Krew leniwie przetaczała się w rozległych korytach żył i pędziła w wąskich tunelach tętnic. Tworzyła podziemną krainę delt, krwawych zatok i pojezierzy. Łaskotała od wewnątrz, uporczywie napędzana skurczami serca.

Falowało w nim to samo morze, które podmywało plaże, zanim się narodził. W tamtych czasach kamery nie rejestrowały barw. W oprawie białego piasku i nieba, dwóch przestrzeni rozdzielonych wstęgą czarnej wody, spacerowały młode Niemki w lekkich płóciennych sukienkach, sięgających do pół łydki, i w cienkich koszulach. Na głowach miały niewielkie kapelusze ozdobione skromnymi wstążkami. Dzieci bawiły się w morzu gładkim jak wypolerowany stół. Rozleniwieni w słońcu mężczyźni rozmawiali o polityce. Najgłośniej rozprawiał Jakub von Hohendorff, szef tutejszej Służby Pracy. Gestykulował przy tym namiętnie, błyskając dokoła ogoloną czaszką. Słuchacze szanowali go nie tylko ze względu na stanowisko czy szlachetne pochodzenie, którym się szczycił – piękna żona i trójka zdrowych synów też wzbudzały szacunek. Jednak głównym atutem Jakuba Hohendorffa były jego poglądy – ślepo popierał politykę aktualnej władzy. I podobnie jak większość mieszkańców Kostynia czytał gazety, w których cytowano wypowiedzi Wodza, ostrzegającego przed żydowskim spiskiem i roztaczającego wizję wielkich Niemiec. „Przed nami Niemcy, w nas Niemcy i za nami też Niemcy!” – rzucały się w oczy pisane wielkimi literami cytaty z Hitlera. W rozmowach na plaży wciąż przeżywano marcowy anszlus Austrii. Kto miał w domu radio, wsłuchiwał się w Marsz badenweilerski, obowiązkowo poprzedzający przemówienia Najwyższego. Wódz znajdował słowa dla każdego, a szczególnie dla młodzieży spędzającej wakacje na obozach Hitlerjugend: „Niemiecki młodzieniec przyszłości musi być smukły i zwinny [trzaski w odbiorniku], gibki jak chart, wytrzymały jak skóra i twardy jak stal!” Transmisje wielogodzinnych manifestacji i parad wojskowych urozmaicała muzyka niemieckich i austriackich klasyków – od Bacha, przez Beethovena i Wagnera, po obu Straussów i Lehára. Słowa o zbliżaniu się wojny nikogo nie niepokoiły. Przeciwnie, napawały dumą i nadzieją. W niektórych żołądkach kręciło nawet z ciekawości, jak to będzie...

Mateusz leżał na wydmie twarzą do nieba i czuł rozkosz, czyste zadowolenie z tego, że jest. Cały zanurzony w ciele. Lekko i swobodnie. Żadnych duchów, żadnych urojeń. Konkret kości, krwi i mięsa rozświetlał Mateusza od wewnątrz. Jak dobrze jest żyć!

Podekscytowany odwrócił się na bok i przy prawym łokciu zobaczył czarnego żuka. Tkwił w strumieniu osypującego się piasku jak cekin zapychający klepsydrę. Właśnie tego Mateusz pragnął. Pragnął, by owad trwał w czasie, w punktowym, wiecznym teraz, zakreślonym przez doskonały owal własnego ciała, i był chitynowym znacznikiem na wykresie zmierzającym w nicość.

Tak! Jestem tu i dzieje się chwila, co zastygła w bezruchu! Mateusz był tego absolutnie pewny. Mewa zatrzymała się w locie. Nic się nie dzieje, nic, jestem i nic się nie dzieje. Morze tylko brzmi, ale nie oddycha. Tak musi wyglądać wieczność zawarta w owalnym ciele czarnego żuka. Punkt wycięty z pajęczyny objawiającej przemiany czasu. Nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest teraz!

 

Gdy tylko Mateusz uwierzył, że wreszcie zatrzymał czas, plaża sypnęła mu piaskiem w twarz. Wstał, by się otrzepać. Łzawiły mu oczy. Wreszcie łzy wypłukały ostatnie ziarnka piasku. Spojrzał przed siebie, a wtedy pomiędzy gałęziami drzew zobaczył piękno. Natychmiast przykucnął i schował się za pniem.

© Daniel Odija 2010

Nie spodziewałem się, że w zupełnej starości przeżyję jeszcze taką przygodę. Chodzi o to, że mimo iż urodziłem się i wychowałem, skończyłem gimnazjum i uniwersytet na terenie imperium rosyjskiego, nigdy nie byłem w Petersburgu. Nie byłem w tym mieście i później, kiedy już nazywało się ono Leningradem i miało za sobą tak dramatyczną tysiącdniową blokadę, która jest jednym z najbardziej wzruszających epizodów ostatniej wojny.

Dopiero niedawno, mając już skończonych lat siedemdziesiąt siedem, znalazłem się nad brzegami Newy. Jak to zwykle w takich wypadkach bywa - oczywiście całkowicie przygotowany na to spotkanie - a jednocześnie z wyobrażeniami całkiem odmiennymi. Spotkanie to było i zawodem, i niespodzianką, a w każdym razie jednym z najsilniejszych wrażeń podróżniczych, jakie w ogóle przeżyłem.

Jakaż była po temu przyczyna? Było to miasto, o którym się tyle wiedziało od czasów najwcześniejszej młodości. Czytało się o nim w literaturze polskiej i obcej, wiedziało się o nim wszystko. Związane z najsilniejszymi wrażeniami literackimi młodości, naprzód z Puszkinem i Mickiewiczem, z Balzakiem i Dostojewskim, potem z Błokiem i Witkacym. Zdawało się, że z książek znam tutaj każdy kamień, że wiem, jak wygląda Jeździec Miedziany i gdzie szedł z latarką Oleszkiewicz, że wiem, jakimi mostami jeździł Nos, który zgubił swego właściciela, i gdzie zdjęto szynel z Akakija Akakijewicza, i wiedziałem, gdzie rozmawiał ambasador Paléologue ze swoimi informatorami i w jakim miejscu znaleziono zgubiony bot utopionego w przeręblu Rasputina. Przeżywało się to wszystko. Ale się nie widziało.

Teraz to zobaczyłem, I jak w jakiej grze zręcznościowej czy jak w japońskim bilardzie, wszystkie te rzeczy, które miałem w pamięci, które tkwiły w wyobraźni, które istniały w ramach wyimaginowanych, poczęły trafiać do swoich luz; nagle znajdowały się na swoim z dawna przygotowanym miejscu, w im przynależnej przestrzeni, znajdowały swoje miejsce na ziemi. A znajdując je zabarwiały się odpowiednio i powiedziawszy to z ręką na sercu, stawały się prawdziwe.

Wrażenie wstrząsające: przepatrzenie całej tak bliskiej w swych dziejach kultury pod kątem umieszczenia jej dziania się na konkretnym terenie. Wiedzieć, jak naprawdę wygląda w swoim otoczeniu Zimowy Pałac, Carskie Sioło, Pole Marsowe, Pawłowsk, gdzie mieszkała Nastasja Filipowna i gdzie jeszcze przedtem Mickiewicz odwiedzał Żukowskiego...

Dziwne jest to w człowieku, że wiele, bardzo wiele sobie wyobraża, ale kiedy coś z rzeczy wyobrażanych zobaczy, jego uprzednie przeżycie nabiera innych rozmiarów i rozgrywa się w innym kolorycie.

Wyobrażenia umieszcza się wtedy w realnym doświadczeniu. Jak uderzenia zegara u Bergsona, które liczymy sobie w myśli, gdy już dawno przebrzmiały, i które dopiero wtedy nabierają rzeczywistego istnienia.

Skonkretyzowanie się Petersburga z dawnych, czysto oderwanych przeżyć, ujrzenie igły Admiralicji, niebieskich draperii w loży Maryjskiego Teatru, które widziały braci Reszke i Wacława Niżyńskiego, przeczytanie na cmentarnych nagrobkach nazwisk Dostojewskiego i Musorgskiego napełnia nie tylko wzruszeniem, ale jednocześnie poczuciem wagi i prawdy spraw, które zbyt często traktujemy jak efemerydy.

Raz tylko w życiu miałem podobne przeżycie. Kiedy jeszcze jako młody człowiek przyjechałem pierwszy raz do Krakowa i kiedy wszystkie krakowskie sprawy znane z opowiadań od najwcześniejszego dzieciństwa tak samo nagle kładły się na swoje miejsca. Gdy na przykład Bóg Ojciec Wyspiańskiego okazywał się zupełnie taki, jak go opisywała pewna starsza dama na ganku domku stojącego w samym środku Białocerkiewszczyzny. Odnajdywało się i ten nastrój, i te słowa opisu, które do dziś pamiętam.

Nie spodziewałem się, że mogę przeżyć coś podobnego jeszcze raz w tak późnym wieku.

 

Kiedy się teraz wychodzi na Pole Marsowe, nie robi ono wrażenia tak wielkiego placu, jak opisywali je Mickiewicz i Puszkin. Przestrzeń jego jest zmniejszona przez założenie plantacji, bzy akurat są okryte obfitym kwiatem. Pośrodku pomnik bohaterów Rewolucji także zmniejsza płaszczyznę placu, a kwiaty i krzewy zmieniają to groźne miejsce carskich rewii w miejsce dziecięcych zabaw.

Plac jest ograniczony trzema rzekami: Newą, Mojką, Fontanką, ale cały jego jeden bok zajmuje wspaniały gmach o trzech klasycystycznych frontonach z doryckimi gładkimi kolumnami. Gmach swą architekturą (klasycyzm aleksandrowski) jak i rozmiarami sprawia imponujące wrażenie.

Spoglądając na to olbrzymie, surowe gmaszysko, którego nastrój zmiękczała przepiękna czerwcowa pogoda - nie myślałem ani o architektach, którzy je budowali, ani o cesarzu, który przed tym gmachem wychodził na swoje przerażające przeglądy wojska; myśl moja nieposłuszna ulatywała w zupełnie inne regiony. Gmach ten bowiem to są koszary Pawłowskiego pułku gwardii, którego oficerem był w 1914 czy 1915 roku Stanisław Ignacy Witkiewicz. Chociaż widziałem go w mundurze tego pułku, poznałem go jako „pawłowca", nie bardzo go sobie mogę wyobrazić w tej roli. Pawłowski pułk był jednym z najszykowniejszych pułków Petersburga, a lata, kiedy Witkacy zaczynał swą wojenną służbę, jeszcze nie bardzo odróżniały się od cywilnych czasów. Wojna dopiero stopniowo przestawała być tą grą czy zabawą, jaką wydawała się na początku, i zaczynała pokazywać zęby i pazury - aby się przerodzić w rewolucję.

Na razie ciocia, Aniela Jałowiecka, pisała do matki Witkacego w początkach roku 1915 z Piotrogrodu:

„II arriva ici vers la fin du mois de septembre et après beaucoup de difficultés il fut reçu à l' école militaire des officiers d' où il sortira dans deux mois avec le grade d'officier pour se rendre à l' armee..."

„Tel qu'il est maintenant, il ne l'a jamais été. Tranquille, on dirait joyeux, se tenant droit, la tete haute - il a completement perdu cet aspect desolant d'apathie et d'inertie dans lequel nous l'avons revu a son arrivée. II travaille brillamment pour les examens theoriques et supporte a merveil le regime militaire. Sa santé est parfaite. L'uniforme lui va très bien, ni les grosses bottes, ni le rude paletot, ni le sabre ne fencombrent nullement..."

To znaczy, że wyszedłszy ze szkoły oficerskiej mniej więcej w marcu-kwietniu, został przyjęty do pawłowskiego pułku. Świadczy to o bardzo wysokiej lokacie przy kończeniu szkoły, jeżeli mógł się dostać do tak świetnego pułku. Zapewne w czasie wojny nie był to pułk już tak kosztowny - lecz jeszcze mój przyjaciel, Józef Świerczyński, który służył w o wiele mniej szykownym pułku huzarów grodzieńskich, zostawił mi w spadku fotografie w malinowych spodniach, wysokich botfortach i ciemnozielonym szamerowanym dolmanie, co tanio zapewne nie kosztowało, ale wyglądało pięknie.

Gdy spotkałem Witkacego (w Kijowie, u Szymanowskich), był w mundurze polowym, rubaszce i spodniach koloru khaki, było to przed rewolucją, więc miał jakieś dziwaczne czarno-srebrne „pagony" z cyfrą Pawła I. Czyż to nie pachnie którymś z jego dramatów?

Zastanawiająca jest ta metamorfoza, o której pisze ciocia Jałowiecka. Ostatnią wiadomością autentyczną, jaką mamy o Witkacym bezpośrednio przed tym listem z Petersburga, są końcowe słowa jego listu do ojca. skierowane w ostatnich dniach czerwca 1914 roku z miasta Kandy na Cejlonie. Po barwnych, entuzjastycznych opisach przyrody cejlońskiej („nie jestem w stanie opisać tych cudów, które tu widzę") Stanisław Ignacy kończy:

„Wszystko to sprawia najstraszniejsze cierpienie, ból nie do zniesienia, bo Jej nie ma ze mną. Tylko rozpacz najgorsza i bezsens widzenia tej piękności. Ona tego nie widzi - a ja nie jestem artystą. Najgorszemu wrogowi nie życzyłbym, [aby] przeżył to, co ja przemyślałem na okręcie i co cierpię patrząc na niepojętą piękność świata. Wszystko się we mnie nie mieści psychicznie. Wszystko trucizna, która zbliża do myśli o śmierci. Kiedyż się skończy to nieludzkie cierpienie."

Jeżeli do tego minorowego nastroju dodamy wybuch wojny, która przerwała wspaniale zapowiadającą się wyprawę na Nową Gwineę, dnie przed wojną omroczone wielkim sporem z towarzyszem podróży, dość dwuznacznym Broniem, co nagle się stał wielkim uczonym, profesorem Malinowskim, którego teorie zaciekle zwalcza sam Levi-Strauss, to nie będziemy się dziwili przygnębieniu i apatii, z którą Witkacy przyjechał do Petersburga i która tak zaniepokoiła jego krewnych.

Istnieje gdzieś źródło, które mogłoby nam dużo na ten temat powiedzieć. Zachowały się podobno kompletne dzienniki Bronisława Malinowskiego, ale ostatnia jego żona ogłaszając je z rękopisu (czy były pisane już po angielsku? chyba nie) ograniczyła się tylko do czasów poczynających się właśnie od pierwszej wojny światowej i od internowania Malinowskiego w Australii. To znaczy, ogłosiła część pamiętników, w których nie ma Witkacego. Co się dzieje z początkiem zapisków „Bronia"? Czy dobrniemy do nich kiedy? Czy rzucą kiedy światło na tę przyjaźń i na powody rozstania, które w tym wypadku były głębsze niż zwykłe „przenosiny" przyjaciół z pierwszych miejsc na ostatnie, których to przenosin Witkacy dokonywał periodycznie.

Skądże ta kompletna odmiana, która się dokonała w Petersburgu? „Tel qu'il est maintenant, il ne l'a jamais été", powiada ciocia Aniela. Co mogło wpłynąć na tę kompletną zmianę? Bo chyba nie dryl oficerskiej szkoły?

Żaden biograf Stanisława Ignacego Witkiewicza nie może się prześliznąć nad tym rozpaczliwym westchnieniem wyjęczanym pośród cudów Cejlonu: „Ona tego nie widzi - a ja nie jestem artystą."

Jednym z zasadniczych lejtmotywów jego twórczości jest tęsknota do wielkości, zdawanie sobie sprawy z własnej „niemożności", z bezsiły artystycznej, która czasami jest główną tragedią jego bohaterów.

A na parę lat przedtem w listach do Czerwijowskiej stwierdza, że jest artystą i tylko artystą. Więc jakże? Jest tak jak w jego dramatach, świadomość artysty oscyluje pomiędzy kompletną negacją a pewnością swego posłannictwa. To jest właśnie męka Nowego Wyzwolenia, Kurki wodnej, Matki, Szewców i innych dramatów Witkiewicza.

Tak. Ale co oznacza ów moment w Petersburgu? Zaznaczyć należy, że ciotka Jałowiecka zna dobrze i od dawna Stasia, spędzał u niej wakacje w Syłgudyszkach na Żmudzi, począwszy od roku 1900. Ciocia Aniela zna go więc z epoki rozwoju, z epoki rozszerzania się przed nim świata i otwierania oczu.

Dawniej myślałem, że dopiero teraz, w 1914 r., po przyjeździe do Petersburga Witkacy zapoznał się szczegółowo z historią swego stryjecznego dziadka, Jana Witkiewicza, historią wspaniałą i niesamowitą, która jeszcze ostatnio posłużyła za temat do dwóch powieści radzieckich i jednej amerykańskiej. Oczywiście Petersburg musiał Witkacemu sprawę stryja ojcowskiego uprzytomnić. Nie wiadomo, czy znany był już wówczas ów list Tomasza Zana, opisujący spotkanie z Janem Witkiewiczem tu, na Newskim Prospekcie, i jego nagły tragiczny koniec. Ale oczywiście ciocia Aniela znała tę historię i szczegóły jej pewnie opowiadała Witkacemu. Zresztą chyba jako o samobójstwie. Wersja mordu politycznego jeszcze wtedy nie była powszechna.

Ale potem uprzytomniłem sobie, że Nietotę Micińskiego czytałem już w 1910 roku, drukowaną w „Sfinksie", a przecież w tej powieści niesamowitej autor wskrzeszał Jana Witkiewicza i kazał mu jako Magowi Litaworowi krążyć u stóp Giewontu. A więc historia dziadka nie miała dla Witkacego tajemnic, była, przemieniona w mit przez pisarza, którego cenił bardzo wysoko, jego zwyczajnym pokarmem.

I sam Petersburg nie był dla niego nowością. W roku 1901 był już tutaj właśnie z ciocią Anielą i jej córką Jadwigą (późniejszą Lipkowską-Żukowską, znaną teściową generała Sosnkowskiego, „kresową" niewiastą) i zwiedzał z nimi Ermitaż, który był pierwszym wielkim muzeum europejskim zwiedzanym przez rodzącego się filozofa.

Mamy bardzo mało przekazów o życiu Witkacego w Rosji podczas wojny i rewolucji. Wbrew temu, co mówią jego inni przyjaciele i o czym wiem z własnego doświadczenia, Rytard w swoim wspomnieniu o nim pisze, że Witkacy „wspominał o tym chętnie" i odtwarzał z pasją zdarzenia i obrazki z tej swojej „pawłowskiej" przeszłości. Niestety Rytard nie podaje żadnych szczegółów tych opowiadań, zasłaniając się tym, „że nie można i nie wypada gorszyć bliźnich uwiecznianiem tych wydarzeń". Zdaje się jednak, że Rytard po prostu tych rzeczy nie pamięta, o ile w ogóle Witkiewicz mu je opowiadał. Wspomnienia swoje spisywał późno i pamięć często go zawodzi: nie pamięta np. daty swoich zaręczyn albo przekręca imię żony Witkiewicza. Poza tym Rytard nie znał Rosji, nie znał języka rosyjskiego, nie znał rosyjskiej literatury i wszystkie opowiadania o petersburskich przygodach Stasia są dosyć mętne. W artykule Jana Witkiewicza, stryjecznego Witkacego, znajdujemy parę danych uderzających.

 

To, że był na froncie w drugim roku wojny i został kontuzjowany pod Mołodecznem, stwierdza tylko Jan Witkiewicz. On też mówi o tym, że w Pawłowsku, w szkole oficerskiej, zaczął malować portrety oraz że stworzył w Petersburgu cykl „kompozycji astronomicznych", które zakupiła pani Marylka Sobańska (ciocia Zeppelin).

„Także w Rosji zaczął poważnie pracować nad filozofią" - twierdzi stryjeczny. To samo mówi Kotarbiński.

Ale przecież już w 1902 roku powstały pierwsze eseje filozoficzne Witkacego. Zachowane! Pełno tu wiec sprzeczności.

Mimo wszystko raczej skłonni jesteśmy rozumieć tę przemianę, którą tak podkreśla w swoim liście do matki Witkacego ciotka Jałowiecka. Chyba to „podniesienie głowy do góry" wynika z jakichś bardzo głębokich przeżyć, z jakichś wielkich zachwytów. Ze skonstatowania i nabrania przekonania: „Tak, jestem artystą!"

Jednak trzeba zdać sobie sprawę z tego, czym był Petersburg, Piotrogród w momencie wybuchu pierwszej wojny i w ciągu dwóch pierwszych lat walk, kiedy jeszcze klęski nie były tak widoczne, a przygotowanie do rewolucji napełniało umysły i serca wszystkich wrażliwych ludzi nadzieją i drżeniem. Nieopisany, wielki cios wybuchu wojny, poruszający zastałe wody burżuazyjnych kultur - był czymś nieporównywalnym. Czuło się to w odległej prowincji, gdzie przebywałem ja, a cóż dopiero na Newskim Prospekcie i na Marsowym Polu. Stanisław Noakowski w swojej autobiografii pisał:

„Świat artystyczny Rosji był w wielkim stylu, uważam za szczęście swoje, że poznałem ten rozmach, skalę nie naszą. Bez pobytu w Rosji nie byłbym sobą dzisiejszym.

Petersburg, Moskwa, bajecznie kolorowa i ciekawa Rosja cała w życiu moim artystycznym odegrała olbrzymią rolę."

Zdaje mi się, że właśnie s k a l a, tak różna od ck galicyjskiej mizerii, odegrała tę wstrząsającą rolę w psychice Witkacego. Fantastyka tej kultury, która olśniewała nawet ludzi tak ograniczonych do zastanego świata, jak Maurice Paléologue, ostatni ambasador francuski przy carskim dworze, była tym czymś, co wyprostowało kark Stanisława Ignacego. Poczuł się artystą i nawet odczuł swój artyzm jako coś wyróżniającego go ponad tłum zakopiański. Poczuł się innym człowiekiem.

Zaczął malować portrety swoich kolegów, oficerów „wielkiego" cesarskiego pułku, poczuł się w jakiś sposób z nimi solidarny, jakoś zaczął współżyć z ludźmi, wobec których sam styl życia i ideały moralne starego Witkiewicza mogły się wydawać czymś wzruszająco naiwnym i śmiesznie staroświeckim. Może to poczucie uwolnienia się od listów ojca i od jego kontroli rozjaśniało jego samopoczucie? Może świadomość, że nie będzie potrzebował zdawać rachunku sumienia przed nikim? Że wreszcie zaczął się jego wiek dojrzały? Niewątpliwie w tym momencie nie mógł już powiedzieć: a ja nie jestem artystą.

A kim jest artysta? - pyta Pablo Picasso... Jest równocześnie istotą polityczną, bez przerwy czujną na wydarzenia tego świata - rozdzierające, namiętne lub spokojne, istotą, która w swoim całokształcie formuje się na ich podobieństwo.

„Rosyjski okres biografii Witkacego znany jest niestety zbyt pobieżnie - powiada Andrzej Mencwel w swym znakomitym studium o autorze Szewców - on sam, jak piszą wspominający, niechętnie i rzadko o nim mówił [jak widać, Mencwel zlekceważył nieopatrzne twierdzenia Rytarda]... Wszyscy wszakże są zgodni w jednym, opinię tę podtrzymują również najwybitniejsi z tych, którzy o Witkacym pisali krytycznie - był to dla niego moment przełomowy, wstrząs, katharsis, która zmieniła jego całe dotychczasowe przeżywanie świata, spowodowała reorientację poglądów, myśli i uczuć."

Ten przydługi cytat z eseju Mencwela muszę jeszcze powiększyć, bo po cóż mówić swoimi słowami to, co już było gdzieś w sposób niemal doskonały zdefiniowane.

„W Rosji też rozpoczyna Witkacy studia filozoficzne - ciągnie młody krytyk -tam bowiem przybierają na sile te zainteresowania, które potem uzna za naczelne. Tam zaczyna uprawiać systematyczną refleksję nad sztuką współczesną, olśniony galeriami Szczukina i Morozowa*, stamtąd wraca z kompletnym niemal już zarysem poglądów filozoficzno-estetycznych oraz głównymi przesłankami wizji historiozoficznej i poglądów społecznych, w których można odnaleźć wszystkie motywy całej jego późniejszej drogi twórczej. Witkacy rodzi się Witkacym właśnie w Rosji czasów rewolucji."

Niestety nie mamy możności zrekonstruowania itinerarium Witkacego w Rosji. Sfinksowe oblicze - a raczej potrójne oblicze - koszar pawłowskiego pułku nic nam o tym nie powie. Stoję przed tym gmachem pełen myśli zupełnie obcych wojsku, pułkom, Pawłowi I i chciałbym prześledzić, jak te historyczne ramy odbijały się na myśleniu mojego wielkiego przyjaciela. Na próżno. Nic nie wiem.

Jan Koszczyc-Witkiewicz w swojej biografii Witkacego wspomina, że był w szkole oficerskiej w Pawłowsku, a więc na śladach Dostojewskiego. Ale nie jesteśmy pewni, czy kuzynowi Witkacego nie poplątały się koszary pawłowskie z miejscowością Pawłowsk? Galerie Szczukina i Morozowa były w Moskwie, i Miciński, z którym Witkacy je zwiedzał, także wojnę przebył w Moskwie. Ja poznałem Witkacego w Kijowie. Co tam robił?

Rytard pisze o ukrywaniu się Witkacego przed żołnierzami i radami robotniczymi, co odbiło się na jego stosunku do rewolucji. Istnieje wiadomość, że rady żołnierskie wybrały Witkiewicza do swojej reprezentacji. Gdzie? Oczywiście na froncie? Kontuzjowany był pod Mołodecznem. Kto i kiedy potrafi złożyć ten puzzle, bo że wreszcie da się złożyć, to pewne.

Ale jeżeli wierzyć intuicji czy wiadomościom Mencwela, sprawa przemiany Witkiewicza, o której pisze ciotka Aniela, staje się jasna: poczuł się nie tylko artystą, ale i filozofem, znalazł swoje miejsce na ziemi. Tym boleśniejszy będzie konflikt tej świadomości z całkowitym zlekceważeniem go przez społeczeństwo polskie. Witkacy doprowadzany był do samobójstwa stopniowo.

Na razie patrząc na te koszary, na ulice Petersburga, na gmachy i pałace, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że krąży tu niesamowita sylwetka naszego pisarza, który tu poczuł się artystą. Nie on jeden. W biografii Karola Szymanowskiego na ogół lekceważy się epizod petersburski. Ale ja pamiętam. Pamiętam taki wieczór w Kijowie u ciotki Józefy Szymanowskiej, gdy Karol opowiadał o swoich dopiero co skończonych dziełach: Koncercie skrzypcowym i III symfonii (do słów Micińskiego!) i mówił o świecie artystycznym Petersburga, z którym się właśnie w tym czasie zetknął. Nie zapomnę tego entuzjazmu i tej dumy Szymanowskiego, że został tam przez społeczeństwo muzyczne Piotrogrodu doceniony.

Pamiętam także to rozczarowanie, kiedy po powrocie do kraju spotkał się z chłodem i kompletnym brakiem zainteresowania.

Stosunek Witkacego do rewolucji to jest zupełnie inny rozdział. Wymaga obszernych studiów i szczegółowego omówienia. U Mencwela sprawa ta oświetlona jest dokładnie, chociaż może nieco jednostronnie. Dopóki jednak nie będziemy znali doświadczeń rewolucyjnych autora Szewców, przynajmniej tak, jak znamy doświadczenia Szymanowskiego (on też był komisarzem ludowym), będziemy się obracać w granicach pewnych koniektur, spraw prawdopodobnych, ale nie pewnych.

Wiemy, że Witkiewicz bardzo dużo czytał w Piotrogrodzie. Pani Stulgińska w swoich pamiętnikach (maszynopis) opowiada, że w dzieciństwie bawiła się z małą Żukowską, wnuczką cioci Jałowieckiej, w mieszkaniu jej babki. Mała Żukowska przyniosła duży sznur i zaproponowała „związać wujaszka". Małe weszły do salonu, gdzie siedział przystojny młody człowiek w mundurze oficerskim, głęboko zaczytany. Dziewczynki podkradły się na palcach i już miały zarzucić sznur na wujaszka, kiedy ten spostrzegł się, spojrzał na nie strasznym wzrokiem i wrzasnął: apage, satanas!, tak, że pani Stulgińska dziś jeszcze ten głos pamięta.

Nie wiemy natomiast nic, jakie stosunki literackie miał w Petersburgu i w ogóle w Rosji Witkacy. Jakie miał kontakty. Możemy tylko suponować, odczytywać w jego dziełach ślady lektur, ślady idei rozpowszechnianych podówczas w Rosji. Jedna sprawa jest tu uderzająca. Jest to tak zwana idea „panmongolizmu", która jest głównym tematem politycznym Pożegnania jesieni.

Idea „panmongolizmu" była jedną z aberracyj, jednym z nieprawdopodobnych zabłąkań, do których doprowadziły Włodzimierza Sołowjowa jego eschatologiczne rozmyślania. Sołowjow straszył Europę najściem wschodnich ludów, a jednocześnie twierdził, że w tym leży zbawienie Europy. Z jednej strony wierszem Zygfryd witał „męstwo" Wilhelma II i jego interwencję w Pekinie, z drugiej w wierszu Ex oriente lux przypisywał Rosji rolę „przedmurza chrześcijaństwa" przed azjatyckimi Mongołami.

„W wyobrażeniu rosyjskich symbolistów - powiada Władimir Orłów - którzy przyswoili sobie naukę Wł. Sołowjowa, idea «panmongolizmu», zachowując swą obiektywnie reakcyjną treść, w znacznym stopniu zatracała swą konkretną zawartość i ze sfery politycznej ideologii przenosiła się na plan historiozoficznych i religijno-moralnych koncepcji i mistyczno-eschatologicznych rozmyślań o przyszłych losach ludzkości.

Idea «panmongolizmu» wywarła głębokie wrażenie i na Błoku, i na Andrieju Biełym jeszcze za czasów ich młodości."

Błok całkiem po swojemu wykładał „żółte niebezpieczeństwo". Wszystko, co było niskie, pospolite, złe, zbrodnicze, to było dla niego chińskie, to miało w sobie żółtą krew. Jest to trucizna skażająca soki prawdziwej kultury, trucizna fałszująca duszę ludzką. Ale tam gdzie jest „walka namiętności", tam gdzie jest „ogień i bojaźń", tam „krew nie żółknie".

Swój stosunek do teorii „panmongolizmu" Andriej Bieły wyłożył w swojej powieści Pietierburg, zwłaszcza w pierwszej jej wersji. Powieść ukazała się w roku 1910 i przez długie lata uchodziła za ewenement literacki. Niemożliwe jest, aby Witkacy przyjechawszy do Rosji w 1914 roku nie zaznajomił się z tym dziełem. Po prostu tkwiło ono w powietrzu, zwłaszcza w stolicy, i na pewno autor Nietoty dobrze znał tę powieść i wcisnął tę książkę w ręce swego młodego przyjaciela.

Powieść, którą napisał Bieły, miała wyraźnie kontrrewolucyjny charakter. Poza tym było to dzieło pisane niezwykle sugestywnie i na pewno musiało oddziałać na pisarstwo Witkacego. Nie mówię tu o stronie formalnej. Balladowo-wersetowe natrętne powtarzanie refrenów, które oddziałało tak wyraźnie na formę mojej początkowej prozy (Zenobia Palmura, a zwłaszcza Wieczór u Abdond), nie znalazło w Witkiewiczu naśladowcy. Ale strona ideowa, ów „mongolizm", którym Bieły grozi Rosji, Europie i w ogóle całej naszej kulturze, obudził trwałe echa w twórczości Witkacego; raczej powiedzmy, że Witkacy znalazł w tym, co pisał Bieły, potwierdzenie swoich teorii i swoich lęków.

Walka z mongolizmem, twierdzi Bieły, jest beznadziejna, gdyż bakcyl mongolizmu przeniknął głęboko kulturę aryjską. W powieści Pietierburg nieświadomymi nosicielami mongolizmu są i wysoki urzędnik Ableuchow-ojciec, i „rewolucjonista" Ableuchow-syn, i terrorysta Dudkin (zauważmy tu witkacowski kontrast pospolitości nazwiska z tragiczną funkcją), każdy na swój sposób ucieleśnia ideę zniszczenia aryjskiego świata, ideę wszechświatowego nihilizmu.

Rewolucja traktowana jako nieunikniona katastrofa, piekielna chimera, mongolskie najście znoszące wartości naszej cywilizacji - są to idee wspólne Biełego i Witkacego.

I tak stoję przed tymi klasycystycznymi koszarami, przed którymi, zdaje się, nikt przede mną nie przywoływał tych myśli, nie porównywał tych nastrojów zmierzchowych i przerażających, jakie przeżycia petersburskie Witkacego - o których już nic pewnego nie będziemy wiedzieli - rzucają na tak osobliwe tło tego wspaniałego miasta.

Rzecz zrozumiała, że nie możemy przesadzać mówiąc, że to tu Witkacy został pisarzem, filozofem, artystą. Wszystkie te pierwiastki od dawna tkwiły, od urodzenia rozwijały się w tym genialnie niedorozwiniętym człowieku i ten ich rozwój, pomieszany i pogmatwany w jego wnętrzu, jak na jego obrazach, stworzył z niego to, czym był. Nie można też przeceniać tych czy innych wpływów, żmudzkiego pochodzenia, Syłgudyszek, Cejlonu, „Bronia" Malinowskiego, cioci Anieli czy Andrieja Biełego, czy nawet Petersburga i Rewolucji. Sam o tym pisze w Niemytych duszach. Ale na pewno te wszystkie elementy pomogły w wytworzeniu tego osobliwego, samorodnego i jedynego zjawiska, jakim był Stanisław Ignacy Witkiewicz.

 

* Galeria Morozowa składała się z 13 Bonnardów. cyklu Maurice Denisa (Psyche), 5 Monetów, 4 Renoi-rów, II Gauguinów, 5 van Goghów, 17 Cezanne'ów, 8 Matisse'ów, 3 Picassów, 11 Maillolów i pojedyn­czych obrazów Pissarra, Degasa, Vuillarda, Vlamincka, Deraina, Marqueta. Szczukin posiadał rozmaite obrazy, a z większych całości: 6 Renoirów, 14 Gauguinów, 8 Cezanne'ów, 37 Matisse'ów, 40 Picassów (błękitny okres) - przyp. mój - JI.

TRZCINY

O piątej szli szybko wiaduktem obok dworca w Langfuhr, pochylając głowę, gdy wysoko, z szarpiącym świstem, na ciemnym niebie ponad kratownicą mostu przelatywały w stronę lotniska pociski wystrzeliwane z Emaus albo Schidlitz, gdzie stała już - jak rano mówił Axel Bierenstein - rosyjska bateria, bijąca w zachodnie krańce dzielnicy. Chcieli przejść pod mostem na Schwarzer Weg, potem Marienstrasse na Max-Halbe-Platz i dalej do torów tramwajowych na Ostseestrasse, ale teraz czy miało to jakiś sens? Domy w okolicach rynku paliły się białym jaskrawym ogniem, prawie bez dymu, wiatr wzbijał nad dachami migotliwe strzępy - może płonące firanki, wyrwane przeciągiem z okien, może płachty papieru latające w wirach iskier. Pani Walmann, w rozpiętym płaszczu, w futrzanej czapeczce przypiętej z tyłu do włosów srebrną szpilką, z plecakiem na ramionach, prowadziła Ewę i Marię; parę kroków przed nimi pan Walmann z tobołem na plecach popychał żelazny wózek poskrzypujący zardzewiałymi osiami. Ilekroć tylko koła podskakiwały na nierównościach oblodzonego chodnika, waliza z żółtej skóry, przypięta do podwozia skórzanymi paskami, przechylała się to na jeden, to na drugi bok. Po prawej, w dole, za barierką wiaduktu, na pustej przestrzeni koło stacji połyskiwały różowawo tory biegnące z Danzig do Zoppot. Przy rampie, obok czarnego leja, sterczało z ziemi kilka zerwanych szyn. Parę kroków dalej na peronie bocznicy dopalała się mętnym, żarzącym się światłem ciężarówka „Todta".

Hanemann obejrzał się, ale ludzie, których dostrzegł w głębi wiaduktu, nie byli jeszcze tamtymi - objuczeni paczkami i walizkami szli szybko, potykając się na grudach śniegu. Dziewczynki Walmannów, idące w milczeniu, odpowiadały burknięciami na rzucane szeptem pytania matki, która niepokoiła się o ich nogi w poskrzypujących, jeszcze nie rozchodzonych bucikach i już trzeci czy czwarty raz, gdy zatrzymywali się dla złapania oddechu, poprawiała im pod szyją wełniane szaliki. „Ależ nam jest gorąco!" - wykrzykiwała Maria. Dopiero jednak za wiaduktem, gdy weszły między domy Magdeburger Strasse i ogień nad śródmieściem Langfuhr zniknął za ciemnymi masywami nienaruszonych domów, przerażone widokiem łuny falującej nad dachami jak ciężka, wilgotna pajęczyna, przycisnęły się do matki - i wtedy pani Walmann rozpłakała się. Szła z przytulonymi do niej dziewczynkami, a łzy płynęły jej po policzkach. Dobrze chociaż, że Alfred nie oglądał się, pochłonięty wymijaniem stert śniegu, zawalających chodnik. Widziała jego pochylone plecy, kołyszący się czarny tobół, przytwierdzony do ramion parcianymi pasami ze starego plecaka, pamiętającego jeszcze Wielką Wojnę i walki nad Sommą. W głębi ciemnej ulicy, pod falującą łuną, która nie rzucała cieni - tak była mętna, pełzająca po wschodniej stronie nieba bladą, chorą różowością - pod czarnymi ścianami domów, w których nie paliło się światło (tylko w kilku piwnicznych okienkach żarzyły się lampy naftowe), szły ciemne postacie objuczone plecakami,   ciągnące za sobą na żelaznych sankach paczki okręcone sznurkiem i drutem, a wszystko to ciągnęło w milczeniu pod falującym niebem w stronę Brósen i Neufahrwasser, tam, gdzie przy falochronie miały czekać transportowce. Ale gdy wyszli na aleję z tramwajowymi torami, która biegła prosto ku morzu, otworzył się przed nimi widok na jaskrawą kolumnę ognia, bijącą w niebo, aż zatrzymali się w zdeptanym śniegu i Hanemann podszedł do pana Walmanna: „Elewatory?" Pan Walmann pokręcił głową, bo dobrze znał tę okolicę, gdzie niedaleko wieży ciśnień mieszkał jego brat, więc tylko poprawiając na ramionach pasy, mruknął: „To chyba magazyny w Neufahrwasser" - co znaczyło, że dzieje się coś dużo gorszego, niż gdyby paliły się elewatory, bo teraz nabrzeże przy ujściu kanału do morza jest oświetlone żywym płomieniem i obserwatorzy artyleryjscy ze wzgórz Müggau mają już jak na dłoni zachodnią część portu i tylko czekać, jak przeniosą ogień z bocznic koło Weichselmunde i wyspy Holm na wschodnie krańce Brósen, na las i potem na Westerplatte.

Ale tego ani pan Walmann, ani Hanemann nie powiedzieli głośno, bo nie było o czym mówić; trzeba było dostać się do portu jak najszybciej, nawet jeśliby rozpoczęło się najgorsze; nie było o czym mówić, tym bardziej że dziewczynki na widok dalekiego ognia, który stał nad dachami Neufahrwasser, otrząsnęły się z lęku, tak jakby widok jasnej smugi, podpierającej niebo brunatnym żarem, wydał im się znacznie mniej groźny niż widok czarnych ulic w okolicach wiaduktu, gdzie domy, w których nie jaśniało żadne okno, zamykały przestrzeń ze wszystkich stron.

Ruszyli więc po oblodzonej jezdni, patrząc bardziej pod nogi niż na to niedobre światło nad portem, a w głębi alei, dalej i bliżej, za nimi i przed nimi, sunęły w stronę Brósen czarne grupki takich samych jak oni wędrowców, ostrożnie stawiających nogi na śliskim śniegu, podpierających się laskami, parasolami, bambusowymi kijkami od nart, listwami pośpiesznie przysposobionymi do drogi, a nad nimi, w górze, wysoko, wysoko, ciemność powtarzała monotonnie świst przelatujących pocisków, które spadały na białe od śniegu pola lotniska, zamknięte od północy lasem w Glettkau. Nad równiną między Langfuhr i Oliwą stał wielki dym, podświetlony od dołu dalekimi pożarami, jakby płonęły już nie wschodnie krańce Zoppot, lecz samo Gotenhafen.

Za skrzyżowaniem, obok wodociągów, panu Walmannowi udało się zatrzymać jedną z ciężarówek, jadących ku morzu z warsztatów „Hinz & Weber" przy Hochstriess, i teraz Hane-mann, stojąc za szoferką wielkiego merzbacha, patrzył przez szparę w furkoczącej plandece na coraz bliższe falowanie ognia nad portem. Pani Walmann, wtulona w kąt auta, głaskała po włosach Marię. Pan Walmann, ledwie widoczny w ciemności, przyciskał do siebie Ewę. Stary merzbach podskakiwał na zamarzniętych koleinach, co chwila musieli chwytać się żelaznych prętów pod furkoczącą brezentową osłoną. A potem nagle wjechali w ulicę rozświetloną jaskrawym migotem ognia, ruchliwe cienie bezlistnych drzew przepłynęły po oblodzonej jezdni, po prawej stronie płomienie biły w górę z rozłamanego wybuchem dachu.

Te blaski - ruchliwe i drażniące - sprawiły, że Hanemann nie potrafił rozpoznać miejsca, do którego dojechali. Jakaś długa neogotycka budowla przesunęła się za drzewami, mignęły szyby lśniące czerwonymi odblaskami ognia, za rogiem dostrzegli nieruchomą bryłę wypalonego czołgu z otwartą klapą na wieżyczce. Wóz ostro przyhamował, wymijając rozrzucone na jezdni drewniane skrzynki, potem pod kołami brzęknęły mosiężne gilzy, wjechali w tłum, który wolno rozstępował się przed maską samochodu, ale gdy podjechali do szeroko otwartej bramy z żelaznych prętów, ugrzęźli wśród tobołów, walizek, blaszanych pudel zasypujących jezdnię. Objuczeni ludzie wypełniali niemal cały plac przy wejściu do portu i chociaż w paru miejscach błyskały nasadzone na lufy karabinów bagnety żandarmerii, nawet żółty formularz z pieczątkami, którym szofer wymachiwał przed twarzą oficera w długim płaszczu, z blachą na piersiach, nie robił na nikim wrażenia, bo nikt nie mógł się ruszyć z miejsca, taki był tłok między ceglanym murem a ścianą magazynu, w którego półkolistym dachu z mlecznego szkła czerniały gwiaździste dziury po uderzeniach odłamków.

Hanemann spodziewał się zresztą czegoś dużo gorszego -paniki, wrzasku dzieci, krzyków kobiet - ale na razie tłum, widziany przez szparę w plandece, był nieruchomy i milczący. I gdzieś tam dalej musiało być pewnie nabrzeże, Hanemann nie mógł jednak wypatrzyć nigdzie zarysów „Bernhoffa".

Szofer wychylił się z szoferki: „Muszę się cofnąć!" - więc zeskoczyli na śnieg, by pomóc pani Walmann, która podała im z góry dziewczynki, przestraszone bardziej widokiem tłumu niż kołysaniem ognia, tańczącego iskrowatymi rozbłyskami nad połamanym dachem po drugiej stronie ulicy. Zapach palącej się nafty, zmieszany z wonią sadzy, drażniący i mdły, sprawił, że natychmiast palcami w wełnianych rękawiczkach zatkały sobie nos. „Trzymajcie się mnie! - krzyknęła pani Walmann. -Nie możemy się zgubić", więc przywarły do niej, chwytając za płaszcz. „Alfred, dowiedz się, jak długo będziemy tu czekać". Pan Walmann ruszył ku bramie, Hanemann jednak powstrzymał go: „Niech pan z nimi zostanie". Przepchał się przez zziębnięty tłum do oficera z blachą na piersiach, lecz dowiedział się tylko, że „Bernhoff" dzisiaj na pewno nie wpłynie do portu (ewakuowani będą przewożeni na pokład transportowca holownikami). Mimo woli mruknął: „Ależ to potrwa godziny!" Oficer nawet na niego nie spojrzał: „Co pan chce, przecież gdyby "Bernhoff" wpłynął tu do kanału..." Więc to mogło potrwać godziny? Pani Walmann przeraziła się. Dobrze chociaż, że dziewczynki były ciepło ubrane, ale stać tutaj godzinami na mrozie, w rozdeptanym śniegu oblepiającym buty?

Jedno co mogli zrobić, to znaleźć sobie miejsce na rampie przy magazynie, pod blaszanym daszkiem, tam, gdzie na betonowej posadzce nie było śniegu, więc usadowili się pomiędzy ludźmi owiniętymi w koce i futra, tak by dziewczynki mogły usiąść na walizce i plecy oprzeć o tobół. Ale szept kobiety w rudym futerku, która zaczęła modlić się obok nich, szeroko otwartymi oczami wpatrzona w ogień po drugiej stronie ulicy, spłoszył Ewę i Marię tak bardzo, że przytuliły się do siebie jak dwa drżące z zimna wróble. Dopiero teraz, w mroźnym powietrzu, które szczypało policzki i dymiło z ust białym obłoczkiem, zaczęły się bać. Pani Walmann objęła je ramieniem, lecz cóż mogła poradzić na to wszystko. Pan Walmann pogładził ją po plecach, a potem - chociaż nikt nie był jeszcze głodny - wyjął z kieszeni dwie kromki zawinięte w żółty pergamin i dziewczynki zaczęły żuć gorzkawą razową masę, powoli dochodząc do siebie. Pani Walmann pogładziła dłoń męża za to, że mu to przyszło do głowy.

Hanemann zaś przecisnął się wśród ludzi siedzących pod ścianą, i wymijając tekturowe walizki, plecaki, paczki z pościelą, toboły, skrzynki z dorobioną żelazną rączką, doszedł do końca rampy. Widać stąd było czarną smugę drugiego brzegu kanału, lecz gdy usiłował wypatrzyć, czy coś się nie rusza w ciemności za falochronem, powietrze zadrżało i huk pękającego szrapnela zmieszał się z jazgotem pryskających szyb. Tłum na placu zakołysał się, bardziej chyba przerażony wrzaskiem zranionej kobiety, niż łoskotem wybuchów, które długą serią rozsypały się nad kanałem. Deszcz odłamków zaszeleścił po wodzie i zabrzęczał po szklanym dachu magazynu. Dziewczynki krzyczały przeraźliwie, widząc na śniegu, parę kroków od rampy, czarny rozmazany ślad, który ciągnął się za nogą kobiety wleczonej przez matkę wołającą o pomoc. Pani Walmann zagarnęła je ramionami, ojciec osłonił tobołem, ale one, wtulone w płaszcz matki, wciąż krzyczały, ogłuszone hukiem, świstem wirującego żelaza, pękaniem blachy rwanej odłamkami. Szrapnele, jeden po drugim, rozbłyskiwały nad wieżą kapitanatu.

Jeszcze przenosiło, jeszcze nie trafiały, ale już w lornetach obserwatorów na wzgórzach Müggau te drobne rozbłyski, zapalające się na linii podziałki między cyfrą 5 a cyfrą 10, te rozbłyski, zakwitające bezgłośnie nad budynkami magazynów i kratownicami dźwigów w Neufahrwasser (echo wybuchów dolatywało na wzgórza dopiero po paru chwilach), zmieniały się w komendę; celowniki haubic ustawionych na Zigankenbergu przesuwano o jeden, dwa milimetry w lewo, tak by następne pociski podawane przez amunicyjnych, poszybowały prosto na dachy po prawej stronie ognia.

Ludzie na placu między ceglaną ścianą a rampą wpełzali pod blaszane wagoniki, kryli się pod żelaznymi słupami suwnicy, tratując leżących biegli w stronę bramy, ale co chwilę czyjś bolesny wrzask przedzierał się przez huk wybuchów i czyjeś ciało, wleczone po śniegu, zostawiało za sobą czarny ślad. A pośrodku placu, obok szyn, tam gdzie zrobiło się zupełnie pusto, wokół porzuconej otwartej walizy, z której podmuch wywiał muślinowe strzępy nocnych koszul - podskakiwały grudy śniegu siekane odłamkami. Potem nagle zapadła cisza.

Ktoś ukryty za słupem suwnicy zachłystywał sią łkaniem, ściskając dziwnie skręconą nogę, ktoś wołał ostrożnie: „Günter! Günter! Gdzie jesteś? Chodź tutaj do mnie, już nie mogę, zabierz mnie stąd..." Ale czarne skulone postacie przywierały wciąż do śniegu, nikt nie wierzył, że już się skończyło, choć wyglądało, że ci z Zigankenbergu przerwali na razie swoją robotę - może przesuwali teraz celownik z celu 102 na wstrzelany już cel 104 w Neu Schottland - więc zrobiło się zupełnie cicho, tylko od strony ulicy huczał ogień w dziesiątkach okien neogotyckiego budynku. Potem w tej kruchej ciszy - nawoływania, głosy, szepty, kobiecy głos: „Panie Hanemann, nic się panu nie stało?" A kiedy z końca rampy dobiegła odpowiedź: „Wszystko w porządku, pani Walmann" - matka Marii i Ewy, skulonych wciąż pod osłoną kłębu ubrań, odetchnęła z ulgą: „Niech pan tu do nas wraca, niechże pan tam tak już nie stoi". Było w tych słowach karcące, nie znoszące sprzeciwu ciepło, aż Hanemann mimo woli uśmiechnął się, otrzepując śnieg z ubrania, ale gdy ruszył już przez opustoszałą, zasypaną porzuconymi walizkami i skrzynkami rampę w stronę Walmannów, coś poruszyło się w ciemności nad wodą, coś tam, po lewej, za pływającym dźwigiem, zamajaczyło w pobliżu toru wodnego, jakiś kształt ciemniejszy od nieba, przesunął się za latarnią falochronu i Hanemann zrozumiał, że to któryś z holowników wraca od „Bernhoffa"...

Więc zeskakując z rampy zawołał w stronę żelaznych drzwi: „Pani Walmann, szybko!", a ona usłyszawszy jego zmieniony głos pojęła natychmiast, że nie ma chwili do stracenia, że trzeba ciągnąc za sobą przerażone dziewczynki, popędzając męża dźwigającego walizę i tobół, biec w stronę nabrzeża, bo w głosie Hanemanna nie tylko ona jedna wyczuła ten nakaz, który zwiastował nadzieję, bo w tym zmienionym głosie, który zabrzmiał na opustoszałym placu między ceglanym murem a ścianą magazynu, wyczuli ten nakaz także inni i teraz, wychodząc zza żelaznych słupów, wypełzając spod wagoników, wybiegając zza betonowych podestów, czarne postacie obciążone tobołami ruszyły biegiem w stronę nabrzeża. Pani Walmann była jednak szybsza, już dobiegała do drewnianego pomostu, już wspinała się na drewniane schody, już przywierała razem z dziewczynkami do drewnianego słupa, by nie dać się zepchnąć do wody, a Walmann dołączał do niej, przerzucał przez barierkę tobół, wślizgiwał się pod belką na drewnianą podłogę, pachnącą zdeptanym śniegiem, smołą i wilgotnymi strzępami lin.

Po chwili na pomost wbiegali już inni, ale oficer z blachą na piersiach uniósł pistolet i napierający tłum cofnął się na odgłos strzałów oddanych w powietrze. „Niech pan weźmie swoje rzeczy! - wołała z pomostu pani Walmann, uświadomiwszy sobie, że w biegu zapomniała o neseserze Hanemanna. - Jeszcze pan zdąży!" Więc Hanemann, machinalnie, pchnięty ciepłą siłą tego głosu, ruszył ku rampie, podszedł do schodków...

Gdy postawił nogę na stopniu, po lewej, nad wysokim dźwigiem błysnęło i eksplozja artyleryjskiego pocisku rozdarła powietrze, siejąc odłamkami po czarnej wodzie przystani. Kawałki żelaza zabrzęczały po blaszanym daszku nad rampą i po dachu hali. Sypnęło szkło. Hanemann schylił głowę uskakując pod mur. Holownik dopływał już do pomostu. Na drugim brzegu kanału zapaliła się cysterna. Ogień, wybuchający purpurową jasnością, odbił się w wodzie rtęciowym migotem i ciepłe powietrze pachnące naftą przepłynęło po twarzy. Wokół hali zrobiło się jasno jak w dzień. Płomienie z drugiego brzegu oświetliły teraz część nabrzeża za magazynem. Hanemann zmrużył oczy. Szyny kolejowe? Zwrotnice? Trzciny? Rusztowania? Na nabrzeżu porośniętym trzcinami ujrzał wrak małego statku podparty rusztowaniem z belek. Jasność po drugiej stronie wody wspięła się wysoko na niebo, rudawe kity trzcin obrastających kadłub rozjaśniły się czerwienią ognia...

I wtedy na rdzewiejącej burcie, którą oświetliły płomienie, Hanemann zobaczył zatarty napis „Stern". Poczuł w sercu ukłucie - nie było to nic wielkiego, lekkie dotknięcie lodową igiełką, ale to leciutkie, zimne dotknięcie rozlało się w piersiach duszącą falą gorąca. „Panie Hanemann, co pan robi, na Boga, niech się pan pośpieszy!" - wołała pani Walmann z pomostu. Chwycił swój neseser, ale szedł powoli, krok za krokiem, wciąż czując w sobie to leciutkie dotknięcie chłodu, które rozlewało się w piersiach parzącą, bolesną falą. Tłum na pomoście, poświetlone luną kłęby dymu z komina holownika, krzyki, płacz... Zostało jeszcze trzydzieści kroków, dwadzieścia... „Panie Hanemann, szybciej! - wołała pani Walmann. - Na Boga, szybciej! Zaraz odpływamy!" Lecz gdy Hanemann doszedł już prawie do pomostu, po lewej stronie, gdzieś zupełnie blisko, nad dachem magazynu - błysk...

Gdy otworzył oczy, miał tuż przy twarzy czyjąś rękę oblepioną śniegiem, sztywną, dziwnie wykręconą, w oczach wirowało, więc tylko obrócił się na wznak i patrzył spod przymkniętych powiek na czarne głębokie niebo, pełne poszarpanych chmur, które przechylało się raz na zachód, raz na wschód. Powoli uniósł się na łokciu i przemagając ból spojrzał w stronę pomostu. Ale pomost był już pusty. Nie było też widać holownika. Wodę kanału zmarszczył powiew. Czarne suwnice, szyny, przewrócony wagonik. Tylko daleko, po drugiej stronie kanału, wciąż żarzyła się trafiona cysterna. Nad dźwigami powoli płynęły prószące flary na spadochronach. Migot. Bezgłośna czerwień. Zygzakowate cienie na śniegu. Szum ognia. Dalekie wystrzały. Skąd? Z Müggau? Echo? Wiatr potoczył po śniegu dziecięcą czapkę z króliczego futerka.

A potem do nabrzeża podpływały następne holowniki, tłum wypełzał ze swoich ukryć pod suwnicą i wdzierał się na pomost, ale Hanemann siedział na rampie, oparty plecami o ścianą magazynu i patrzył na wszystko jak przez szybę z mlecznego szkła. Nie czuł nawet zimna, które z wolna obejmowało plecy, bo wciąż w piersiach to budziła się, to przygasała ta dziwna, dotkliwa fala gorąca zmieszanego z lodowatym drżeniem.

Około dziesiątej znalazł go tak pod ścianą porucznik Remetz z koszar przy Hochstriess, który swoim służbowym benzem przywiózł na przystań żonę z córką, by mogły na pokład „Bernhoffa" dostać się. motorówką straży portowej. Miały dobrą „białą kartę" podpisaną przez samego pułkownika Vossa. Ale Hanemann nie wsiadł z nimi do łodzi, choć Remetz bardzo go zachęcał. Ciało zastygało w ciepłym odrętwieniu, bóle powoli ustępowały. Przypomniał sobie o neseserze, z malej walizeczki zostało jednak tylko parę strzępów nadpalonej żółtej skóry. Na całym placu leżały poprute toboły, pakunki, skrzynki, porozrzucane kłęby ubrań, nadpalone płachty mokrego papieru.

O jedenastej czarne auto z numerami wojskowymi odwiozło go na Lessingstrasse 17. Porucznik Remetz sądził, że wracają po coś cennego, czego Hanemann nie zdążył zabrać z mieszkania i zapewne nazajutrz zechce raz jeszcze spróbować dostać się na pokład któregoś z transportowców. Kiedy zajechali przed bramę, w domach po obu stronach jezdni nie paliło się już żadne światło. Tylko nad Langfuhr sunęły chmury jaśniejsze od nieba. Płonęło śródmieście i chyba okolice dworca.

Remetz obiecał, że zajedzie rano, najpóźniej o ósmej, ale czarne auto z numerami rejestracyjnymi koszar przy Hochstriess już nigdy nie zatrzymało się przed domem na Lessingstrasse 17.

Frankowi Rossetowi

Na początku był deszcz. Padał od kilku dni i nieopodal Kościoła Zmartwychwstańców woda wyżłobiła głębokie kanały, którymi płynęły z lasu patyki, źdźbła trawy i małe szyszki. Lubiłem stać w tym miejscu. Woda bulgotała na kamieniach wypłukiwanych z drogi, strumyki łączyły się ze sobą w jeden wartki potok, który spływał dalej w dół ulicą Gomółki, przecinał następnie Chrzanowskiego i wreszcie rozlewał się w ogromne kałuże po obu stronach jezdni. Wzgórze za kościołem spowijała mgła, z gałęzi sosen i świerków spadały ciężkie krople i wszystko, także dachy domów i szczyt drewnianej dzwonnicy, tonęło w jednostajnym szumie.

Co roku zapach lata przychodził od strony morza. Bryza niosła ze sobą woń rozwieszonych sieci i smak soli, który czuć było na wargach, a teraz lato ukazywało swoje odmienne, być może ukryte oblicze. Nad ziemią krążyła niewidoczna zawiesina, w której panował żywioł płodności. Zapach pleśni, grzybów, żywicy i nieznanych ziół unosił się nad kałużami jak gęsty wywar, powracał z każdą falą deszczu, wypełniał ogrody i ulice, a rozbuchana zieleń zdawała się lada chwila rozsadzić zwilgotniałe mury kamienic, z których od lat odpadał tynk, ukazując czasami strzępy niezrozumiałych napisów.

Wyjmowałem z kieszeni przygotowane drewienka. Najpierw na wodę spływała „Santa Maria", potem „Magellan", „Kapitan Grant", „Nautilius", między nimi przemykał niszczyciel „Burza" z czasów ostatniej wojny, a wreszcie, na zakończenie wodowania puszczałem do strumyka okręt flagowy „Trynidad", którego nazwa nie pochodziła ani z książek, ani z opowieści marynarzy. „Trynidad" wyrażał nieokreśloną tęsknotę za ciepłem tropikalnych mórz, za blaskiem hiszpańskiego złota, a także zapachem mandarynek, które co parę lat pojawiały się w naszym mieście przed Bożym Narodzeniem, kiedy do portu zawijał statek z Grecji albo Portugalii.

Gdzieś w gąszczu zieleni majaczyła czasami plama sutanny. To proboszcz z ogromnym parasolem schodził z domu na wzgórzu do kościoła. Otrzepywał krople deszczu machając jak ptak czarnymi skrzydłami, zatrzymywał się na schodach, patrzył w niebo i na drogę, ale nasze spojrzenia nie krzyżowały się ze sobą.

Statki płynęły coraz szybciej, woda niosła je poprzez wiry, przez wodospady i spienione katarakty, biegłem więc za nimi w dół aż do miejsca, gdzie potok rozlewał się szeroko, nie syczał już i nie bulgotał, a moja armada wpływała na szerokie i spokojne wody. Kałuże miały tu barwę ciemnej zieleni i tylko czasem, gdy niebo zaciągało się mocniej niż zwykle, ta zieleń przechodziła w brąz i wtedy jasne kadłuby „Santa Marii" czy „Nautiliusa" odcinały się od tła jak poziome, widoczne z daleka kreski.

Brodziłem po kałużach jak Bóg pochylony nad światem. Wyspy, zatoki, przylądki, cyple i sekretne przesmyki zmieniały swój kształt nieustannie. Niejednokrotnie znajoma z atlasu linia norweskiego fiordu czy kształt szwedzkiego wybrzeża pojawiały się tutaj jakby odrysowane z pamięci, by w parę chwil potem ulec tajemniczym przemianom. Lądy rozpadały się w oka mgnieniu, szkiery i mielizny znaczyły nowe szlaki żeglugi, a w miejsce dawnych archipelagów powstawały nowe, o liniach tak fantastycznie powikłanych, że ich finezji i subtelnego piękna nie oddałaby żadna mapa. Pośród nich odnajdywałem teraz okręty. Niektóre kołysały się na wodzie, inne osiadały na mieliznach i tylko „Trynidad", jakby w jego nazwie zawierało się wezwanie do najdalszej podróży, pomykał środkiem rozlewiska, tam gdzie niewidoczny prąd znosił kadłub okrętu ku krańcom świata. Było to miejsce niebezpieczne. Woda huczała na cementowym progu i wszystko, nawet małe kamienie i grudki żółtej gliny, wsysał potężny wir kanalizacyjnej studzienki. Jej żeliwny dekiel zanurzony pod wodą prowadził do podziemnego świata. Tam, gdzie nie dociera blask dnia i gdzie labirynt pieczar i oślizgłych ścian, wypełniony szumem i sykiem, przypomina piekło. Woda chlupotała w kaloszach, a ja w ostatniej chwili wyławiałem „Trynidad" ratując przypadkowych podróżnych przed katastrofą. Czasem był to złocisty żuk wczepiony w kadłub, czasem pająk lub mrówka; zanosiłem więc niedoszłych rozbitków na suchy ląd i wędrowałem pod górę, pod sam kościół, gdzie z rozpiętym nad głową parasolem przechadzał się między drzewami proboszcz, odmawiając brewiarz.

Byłem samotny i szczęśliwy. Mój ojciec też był samotny, lecz na pewno nie był w tym czasie szczęśliwy. Nadrabiał miną, podśpiewywał przy goleniu, trzymał dziarski krok, z uśmiechem odkłaniał się sąsiadom, lecz zawsze kiedy wychodził rano z płócienną torbą, w której znajdowało się śniadanie i pomarańczowa kamizelka, zawsze kiedy wychodził do pracy na dworcu, gdzie zamiatał długą miotłą perony i schody, widziałem w jego oczach jakby cień melancholii albo zdumienia pomieszanego ze smutkiem, że oto właśnie od kilku tygodni nie siedzi już nad ogromną deską z planami statków, nie kreśli na kalce skomplikowanych linii, nie zapisuje tam swoich uwag, cyfr, pierwiastków i kwadratowych nawiasów, tylko macha tą czarną miotłą, zbiera na blaszaną szufelkę niedopałki i ogryzki, a wiatr wydyma jego pomarańczową kamizelkę jak żagiel rozbitka.

Mogłeś to jednak podpisać - mówiła mama co rano, a wtedy ojciec wymachiwał rękami, krem do golenia pryskał do garnka z mlekiem, lecz jego słowa o tym, że cyfry i obliczenia nie znają kilku języków, bo język matematyki jest tylko jeden, prosty i jasny jak myśl Kartezjusza, jego gniewne słowa o ludziach, którzy znają tylko terminy wodowania, nie znają jednak praw fizyki, te słowa mojego ojca jakoś nie docierały do mamy, spływały po niej jak woda,odbijały się niczym okrągłe piłeczki, czyniąc go jeszcze bardziej samotnym i opuszczonym.

Ten wał korbowy trzaśnie po dwudziestu milach – usiłował jeszcze tłumaczyć, ale było to beznadziejne; mamie przecież nie chodziło już teraz o żaden wał, lecz o tę szczególną ostentację, z jaką ojciec zamiatał dworzec. Po co to robił? Po co kusił los? Przecież to jawne wyzwanie dla ludzi, którzy go wyrzucili „z wilczym biletem!" - tak mówiła dokładając do kuchennego pieca sosnowych szczap - i oni mu tego nigdy nie zapomną, oni nie zapominają takich rzeczy! - A wtedy ojciec opowiadał, jak miło jest na dworcu, kiedy zawiadowca macha czerwonym lizakiem, kiedy zapowiadają pociągi przyjeżdżające z kraju nad morze i kiedy rozmawia z robotnikami dworca towarowego, robotnikami z rampy, którzy dokładnie wiedzą, jakie towary za dzień lub dwa pojawią się w sklepach, bo wszystko - lodówki, maszynki do mielenia mięsa, czeskie odkurzacze, jugosłowiańskie meble, perskie dywany z NRD - bo wszystko to przechodzi przez ich ręce i mogą o tym gawędzić godzinami, w natchnieniu, oczekując na kolejny transport.

Nigdy jeszcze nie widziałam czeskiego odkurzacza - krzyczała mama - i nie widziałam inżyniera, który chwali się taką pracą! - I zanim ojciec zdążył wyjść z domu, mówiła jeszcze, że niepotrzebnie przyjechali do tego miasta, niepotrzebnie wywozili popołudniami gruz z ruin i niepotrzebnie odbudowywali je jak tysiące innych ludzi, ze śpiewem i entuzjazmem, skoro teraz ojciec nie może w tym mieście znaleźć odpowiedniej pracy i wszędzie, gdzie się pojawi, rozkładają ręce i mówią: „proszę wybaczyć, ale z pańskimi poglądami...", jakby wał korbowy miał coś wspólnego z jakimikolwiek poglądami.

Ojciec już w wyjściu odpowiadał, że praca na dworcu jest wspaniała, i że w ogóle nie ma czym się przejmować, bo kiedy skończą budować ten statek i popłyną na próbę, wtedy okaże się, kto miał rację, wtedy prawda wypłynie na jaw, bo prawda zawsze wypływa na powierzchnię, jak oliwa.

- Jaka prawda? - pytała mama, ale on nie słyszał już tego; szedł z pochyloną głową przez podwórko, przeskakiwał kałuże, płócienna torba zwisała mu z ramienia, a ja czułem, że jest jeszcze bardziej samotny niż poprzedniego dnia, i że nadrabia miną, bo przecież peron dworca nie jest planem kadłuba czy maszynowni, a miotła nie zastąpi mu nigdy czarnego grafionu, którym zaznaczał wszystkie te swoje cyfry i obliczenia.

Byliśmy więc samotni, choć każdy inaczej. On, w pomarańczowej kamizelce, takiej samej, jaką nosili śmieciarze, kreślił miotłą po peronie schematy tłoków, wyloty zaworów, wały korbowe i wloty paliwa, a ja, nad deszczowym strumieniem, podróżowałem na krańce świata aż do miejsca, gdzie czarna dziura wsysała z potokami wody wszelką materię.

Czy tak mogło wyglądać wejście do Hadesu? Wiedziałem, że świat cieni ukryty przed okiem śmiertelników posiada sekretne wejścia, owe furtki znane nielicznym śmiałkom, ale czy droga do królestwa Persefony wiodła akurat tędy? Czy gdybym był Odysem albo pieśniarzem z Tracji, mógłbym, odchyliwszy klapę kanalizacyjnej studzienki, wejść prosto nad brzegi Styksu? Na takie pytanie mogłaby odpowiedzieć jedynie babka Maria, która podczas zimowych wizyt czytała mi mitologiczne historie; ona jedna dałaby się zaprowadzić nad wielkie kałuże i na pewno podziwiałaby wir, w którym znikały niesione przez wodę stworzenia. Nie było jej jednak przy mnie, nie było jej nawet w naszym mieście, mieszkała od nas daleko, więc brodząc po rozlewisku sam, zdany byłem zaledwie na domysły, niepewność i milczące spojrzenia proboszcza.

Gdyby Pan Jezus spędził trzy dni po swoim pogrzebie właśnie w Hadesie, gdyby jednym gestem poskromił Cerbera, a potem spotkał tam... nieszczęśliwego Syzyfa - tak, wówczas mógłbym zapytać proboszcza o sekretne wejście do świata podziemi. Ale zdanie z Credo, które przypomniałem sobie stojąc nad studzienką kanalizacyjną, owo lakoniczne i tajemnicze zdanie wymawiane w czasie każdej mszy: „i zstąpił do piekieł, a trzeciego dnia zmartwychwstał", nic bliższego o piekle tym nie mówiło i nie wskazywało raczej, by miało ono coś wspólnego z Hadesem i rzeką zapomnienia. A jednak, mimo to, zobaczyłem Jezusa w płynącej wodzie: w białych szatach, z uniesioną dłonią i obnażonym bokiem, na których znać było ślady gwoździa i rzymskiej włóczni, płynął łodzią Charona na drugą stronę wśród mgieł i wirujących widm. Widok ten wydał mi się szczególnie piękny i porywający. Ale jeszcze większy zachwyt wzbudziła we mnie scena z Syzyfem: Jezus podchodził do niego bezszelestnie i pomagał toczyć głaz na górę,, a kiedy wreszcie Syzyf krzyknął zdumiony: „udało się! udało!", Jezus wychodził z mgły-obłoku i mówił donośnym głosem, tak żeby go wszyscy słyszeli: „Syzyfie! Twoje winy zostały ci odpuszczone!" Potem Jezus przechodził dalej, aż do Hesperyjskiego Sadu, gdzie wśród nachylonych gałęzi, złotych jabłek i lekkiego wietrzyku przechadzali się poeci, a pomiędzy nimi mój dziadek Karol, który wprawdzie nie pisał wierszy, ale miał duszę poety i na pewno wędrował z innymi cieniami wśród wysokich traw, spokojny i szczęśliwy.

Woda płynęła dalej, nieustannie, odbijając ciężkie od deszczu obłoki, a ja brodziłem w zielonych kałużach krążąc wokół kanalizacyjnej studzienki; brodziłem tak długimi godzinami, patrząc jak na powierzchni wody odbijają się oprócz drzew i nieba moje własne myśli, te, których nie mógłbym wyjawić księdzu proboszczowi i które zachowywałem dla babki Marii jak największy sekret. Głos proboszcza brzmiał surowo, gdy na lekcjach religii opowiadał o fałszywych prorokach, wymyślonych bogach i nieistniejących królestwach, natomiast jej głos był miękki i ciepły, gdy opowiadała historie Odyseusza albo wyprawy Argonautów, a przy tym rozwijała je tak, jakby zdarzyły się niedawno i jakby ich śmigłe okręty przepływały naszą zatokę niejeden raz, tnąc wiosłami wodę i wydymając purpurowe żagle. Rzeka zapomnienia mogła więc mieć początek właśnie tu, niedaleko kościoła Zmartwychwstańców, toteż pochylony nad parującym rozlewiskiem puszczałem moje okręty coraz bliżej niebezpiecznego miejsca, aż bulgoczący wir pochłonął wreszcie „Nautiliusa" i „Burzę", wessał „Santę Marię" i „Magellana", połknął „Kapitana Granta", i tylko „Trynidad", mój okręt flagowy, który miał kiedyś dopłynąć na Antyle w poszukiwaniu hiszpańskiego złota i zapachu mandarynek, tylko „Trynidad", którego nazwa brzmiała egzotycznie jak napis na zagranicznym znaczku pocztowym, tylko „Trynidad" wyszedł z tych prób zwycięsko.

Wracałem do domu w stanie natchnienia. Zapach wilgotnej ziemi, zapach błota i mułu unosił się nad wodami i krążył jak niewidoczny ptak coraz wyżej i wyżej, obejmując wreszcie płachtą niewidzialnych skrzydeł port, zatokę, stocznie i wieże kościołów, a ja zatrzymywałem się przy niektórych domach, tam gdzie spod warstwy tynku wyłaniał się napis ,Butter - Milch - Brot" albo „Tabakenhandlung"', patrzyłem na zardzewiałe markizy, na kręte żeliwne barierki zakończone kolcami w kształcie płomyków świec, zatrzymywałem się przy zarośniętych ogrodach, gdzie w gąszczu chwastów i ogromnych liści łopianu ukrywały się drewniane figurki krasnali, łabędzi i długowłosych księżniczek, patrzyłem na zzieleniałe od mchu altanki porośnięte glicynią albo dzikim winem, lekko przeskakiwałem kałuże, omijałem słupki hydrantów i myślałem o dziadku Karolu, który nie lubił przyjeżdżać do naszego miasta, myślałem o moim ojcu, który z kolei pokochał to miasto, i myślałem o sobie, że jestem pomiędzy nimi jak ktoś na skrzyżowaniu dróg obok kamiennego drogowskazu, na którym woda, piasek i wiatr zatarły dawno wszystkie litery.

- Mój Boże, co ty robiłeś? - mówiła mama. - Gdzie ty się włóczysz godzinami? - ale były to pytania retoryczne.

Suszyłem nogi przy kuchennym piecu, przeglądałem roczniki „Morza" z modelami żaglowców, ojciec powracał z dworca zmęczony i małomówny, jedliśmy zupę ziemniaczaną, na drugie danie jedliśmy ziemniaki z kalafiorem, czasem jedliśmy także deser, a potem ojciec szedł do pokoju, włączał „Beethovena" albo „Pioniera", zasypiał przy dźwiękach muzyki albo popołudniowego dziennika; wiedziałem, że kiedy się obudzi, mama znów będzie go wypytywać o ten nieszczęsny wał korbowy i jego podpis, a raczej brak podpisu na projekcie, a wtedy on będzie się złościł, będzie chodził po pokoju wielkimi krokami wymachując ręką jak kaznodzieja, będzie podnosił głos i ściszał go aż do szeptu, bo wszystko już przecież wytłumaczył - pośpiech dyrektorów, termin wodowania, ten cały szum wokół budowy „Marszałka Żukowa" niewarty funta kłaków, bo statku nie da się zbudować szybciej niż to możliwe, to samo z projektami rojącymi się od błędów, o czym nikt jednak nie chciał słyszeć, dużo mówiono za to o przyjaźni i podejrzanych elementach, które widać nie chciały tej przyjaźni i opóźniały szybki marsz w cudowny wiek XXI.

- Beze mnie - mówił ojciec na zakończenie przemówienia i często dla poprawienia humoru wyciągał pudło z fotografiami, a wtedy zaczynała się chwila osobliwa, bo przy stole pojawiał się dziadek Karol w mundurze porucznika cesarsko-królewskiej artylerii, obok niego stał baron von Moll w sztylpach i z szablą, którą wbił właśnie w ziemię, obaj trzymali kufle z pienistym piwem, za ich plecami widniała lufa ogromnego działa, a oni uśmiechali się jak dwaj panowie na kuracji w badzie, którym zagrano akurat marsza Radetzky'ego, aż do następnej fotografii, gdzie dziadek Karol stał już sam na tle spalonych domów, z dystynkcjami nad porucznika i patrzył na nas już nie tak wesoło jak poprzednim razem, pewnie dlatego, że z barona von Molla została tylko bryła bezkształtnego mięsa, choć może i dlatego, że nie trzymał już w dłoni kufla piwa, a za jego plecami płonęło miasto.

-nTo Gorlice - mówił ojciec - rok 1915, rok ofensywy austriackiej w Karpatach Wschodnich. A to twój dziadek z prezydentem Mościckim - podawał następne zdjęcie - już w wolnej Polsce, kiedy otwierają fabrykę koło Tarnowa.

Patrzyłem na dziadka Karola, który we fraku i cylindrze stał obok prezydenta i chociaż nie trzymał w dłoni kufla z piwem, jego oczy były uśmiechnięte, tak samo jak na zdjęciu z babką Marią, kiedy wychodzili z lwowskiej katedry, on we fraku, ale bez cylindra, a ona w białej sukni i w białym kapeluszu, z bukietem konwalii w prawej dłoni. Jej twarz, pozbawiona zmarszczek, w pełnym słońcu lwowskiego popołudnia, nie była tą samą twarzą, którą znałem z zimowych wieczorów w naszym mieszkaniu, kiedy czytała mi o wędrówkach Odysa albo pięknej Helenie z książki Parandowskiego. Ale zapach konwalii towarzyszył jej zawsze, nieodmiennie, jakby nosiła ten bukiet przez całe życie ukryty w swojej torebce.

Ojciec zamyślał się nad fotografiami. Ich brązowy cień działał na niego melancholijnie. Nigdy nie obejrzał wszystkich do końca, wzdychał, chował je do pudła.

- Następnym razem - mówił cicho i wychodził do kuchni, gdzie palił papierosy i popijał przez cały wieczór herbatę.

Mama ścieliła łóżka, deszcz bębnił o szyby, a ja myślałem o twarzach z fotografii, szczególnie tych nieznanych, których nie opisano kaligraficznym pismem po drugiej stronie pożółkłych kartoników. Mężczyzna w białym fartuchu, który podawał piwo dziadkowi Karolowi i baronowi von Moll, uśmiechał się do mnie porozumiewawczo, jakby słyszał ich rozmowę, jakby wiedział, o czym gadali przed karczmą na Górnych Morawach. Kobieta w czarnym toczku i woalce stojąca za prezydentem Mościckim patrzyła znów na mnie pytająco, jakbym odgadnąć miał jej dalsze albo wcześniejsze losy. Mężczyzna ze stopni lwowskiej katedry był nieokreślony i daleki, pewnie znalazł się tam przypadkowo i oglądał ślub babki Marii i dziadka Karola tak, jak ogląda się w kościele przypadkowe śluby, choć mógł być również spóźnionym gościem, jednym z tych, którzy spóźniają się zawsze i wszędzie, nawet na własny pogrzeb.

Zasypiałem widząc te nieznajome twarze, które znikały powoli w ciemności podobnie jak okręty w czeluściach kanalizacyjnej studzienki. Wokół tego miejsca krążyłem nawet we śnie; brodziłem w ciemnozielonej wodzie, przykładałem ucho do niewidzialnej kaskady wsłuchując się w nieustanny szum, bulgotanie i plusk, i coraz to powstrzymywał mnie przed tym wzrok proboszcza, czujny i uważny, jakby tam, po drugiej stronie, ukrywała się siła, której nie należało poruszać.

I tak, ani ojciec, ani tym bardziej ja, pochylony nad otworami żeliwnej klapy, której nie miałem odwagi podnieść, nic a nic nie wiedzieliśmy o tym, że zbliża się do nas sezon winniczków, że idzie ku nam wielkimi krokami.

Któregoś dnia ujrzałem ojca u wylotu ulicy. Szedł wolno, z opuszczoną głową, torba zwisała mu z ramienia jak pusty worek, i kiedy podbiegłem do niego, żeby go zapytać, o czym rozmawiał dzisiaj z robotnikami na rampie towarowej i czemu wraca dzisiaj tak wcześnie z dworca, powiedział:

Nie będę j uż więcej zamiatał peronów - ale nie było to wyznanie gniewne czy bohaterskie, nie, ojciec mówił głosem raczej bezbarwnym lub smutnym. I kiedy mijaliśmy kasztany, które w upał dawały przyjemny chłód i wytchnienie, a tego dnia szumiały kroplami deszczu w liściach, więc kiedy mijaliśmy te drzewa, ojciec opowiadał o dwóch mężczyznach, którzy pojawili się rano na dworcu i oświecili zawiadowcę, kim ojciec naprawdę jest, po czym kategorycznie stwierdzili, że jako inżynier nie może tam pracować, bo przecież to jawna prowokacja, „prowokacja wymierzona w postęp i zdobycze, prowokacja zmierzająca w określonym kierunku"; zawiadowca wziął wtedy ojca do siebie i śmiał się rozbawiony: „ależ mnie pan nabrał!" - podskakiwał na krześle - „ależ z pana dowcipniś!" - chichotał- „no, przykro mi bardzo, ale tu nie może pan pracować, sam pan rozumie,inżynierze..."; i ojciec wyjaśnił mi - wchodziliśmy już wtedy do bramy kamienicy - że w ankiecie personalnej Polskich Kolei Państwowych napisał: „robotnik niewykwalifikowany", co było nieprawdą, lecz usprawiedliwioną, bo przecież jako inżynier nie znalazłby nigdzie pracy.

Skoro tak - mama przybrała ton przedsiębiorczy - emigrujemy do Ameryki! Tam też produkuje się statki i niekoniecznie takie jak „Marszałek Żuków"! I kiedy głos mamy krążył wokół paszportów, wiz i pieniędzy, kiedy zastanawiała się, jak zdobyć to, co było nie do zdobycia bez odpowiednich wpływów i protekcji, nie mówiąc już o biletach na transatlantyk, który zawieźć nas miał prosto do Nowego Jorku pod Statuę Wolności, ojciec wydawał się jeszcze bardziej opuszczony i samotny niż na dworcu.

Podobnie jak on nie miałem ochoty płynąć do Ameryki; nie chciałem zamieniać mojej ulicy wysadzonej kasztanami na Statuę Wolności czy drapacze chmur, nie pragnąłem żuć gumy, grać w baseball i oglądać filmów z Myszką Miki, za którymi wcale nie przepadałem. Toteż tym bardziej garnąłem się do niego, szukałem z nim kontaktu i stąd też spędzaliśmy długie godziny nad płachtami papieru, na których pewną ręką rysował mi kadłub krążownika „Spalato", sylwetkę pancernika „Kaiser Max" albo fregaty „Radetzky" - najczęściej te właśnie okręty, bo służył na nich ojciec babki Marii, Tadeusz, mechanik Cesarsko-Królewskiej Marynarki Wojennej Austro-Węgier na Adriatyku.

„Spalato" - mówił ojciec - pięćdziesiąt pięć metrów długości, osiem metrów szeroki, wyporność: trzy i siedem dziesiątych, do tego wyrzutnie torpedowe i działa Kruppa, popatrz tylko jakie! - I wyciągał z pudła fotografię pradziadka Tadeusza stojącego w mundurze elewa-inżyniera na pokładzie „Spalato", prawdopodobnie gdzieś w Trieście albo Poli, i obejmującego, z jednej strony, pana Ferdynanda Karolkę, także elewa, a z drugiej, mechanika, Juliusa von Petravica, co brzmiało dość osobliwie, bo „von" nie pasowało do „Petravic", nazwiska przecież chorwackiego.

Tym statkiem - popadał w rozmarzenie ojciec - popłynęli kiedyś do Indii z kontradmirałem Manfronim, chyba w 1889 albo 1890.
Trzeba będzie to sprawdzić - dodawał i wyciągał z pudła kolejną fotografię: pradziadek Tadeusz nie miał tu już na sobie munduru CK Marynarki Wojennej, ale wyjściowy surdut, i patrzył na nas uważnym, głębokim spojrzeniem. Na dolnym marginesie widniał
wklęsły napis pociągnięty srebrzanką: „Atelier Artistique Photographique - Stella”. Byłem zachwycony kształtem tych liter, podobnie jak dwugłowym orłem Monarchii, także wklęsłym i srebrnym. - „Lwów, 3-go maja 1911-go" - czytałem wolno, a wtedy ojciec pokazywał pocztówkę z widokiem Politechniki, gdzie były elew wykładał mechanikę i fizykę, gdzie został profesorem, a z czasem tajnym radcą dworu. I zaczynałem go widzieć, jak w tym swoim surducie przemierza Wały Hetmańskie, jak mija pomnik Sobieskiego, i jak na siwe, krótko przycięte włosy i klapy surduta opadają mu wolno kwiaty akacji; i widziałem go coraz wyraźniej w tym dziwnym, nieznanym mi mieście, które nazywało się Lwów, Lemberg lub Lwiw, mieście, które miało Politechnikę, teatr, dworzec kolejowy, ale nie miało portu ani stoczni, i zrozumiałem nagle, dlaczego ojciec zaraz po drugiej wojnie przyjechał do Gdańska, dlaczego zapisał się na Politechnikę i studiował budowę maszyn okrętowych.

Mama wysyłała listy do Warszawy, do biur, urzędów i konsulatów, ale odpowiedź jakoś nie nadchodziła. Tymczasem ojciec przeglądał codziennie rano gazetę, czytał nekrologi, prognozę pogody i ogłoszenia drobne, i właśnie tam, w dziale krótkich anonsów, pośród ofert sprzedaży używanej pralki, zimowego płaszcza z karakułami i rozsady begonii, natrafił na trop winniczków, które czekały na nas od początku tego lata.

Wysokie ceny skupu - powiedział któregoś razu uśmiechając się tajemniczo, po czym włożył marynarkę i wyszedł z domu. A kiedy po dwóch godzinach wrócił, jego uśmiech rozświetlił mieszkanie, jakby nagle przestało padać, i jakby wszystkie chmury nad naszym miastem i zatoką przepędził wiatr. - Jutro zabieramy się do pracy -oświadczył. -1 jeśli mi pomożesz, zarobimy trochę pieniędzy.

To obrzydliwe - ucięła krótko mama. Nie chodziło jej o pieniądze, tylko o ślimaki ukryte w trawie i liściach, które mieliśmy zbierać. - Jak można to brać do ust!

Chyba nie można - przytaknął ojciec - jeśli się nie jest Francuzem. - I tłumaczył z zapałem, że winniczki, za które dostaniemy pieniądze, pojadą prosto do Paryża, a tam, odpowiednio przyrządzone, trafią na stół jako przysmak, jako wyszukana zakąska, bo Francuzi to naród wybredny i byle czego do ust nie biorą, jak - nie przymierzając - my, a zwłaszcza Rosjanie.

Tak powiedział i następnego dnia, w kaloszach, w deszczowych płaszczach i z koszykami w dłoni, poszliśmy do lasu mijając kościół Zmartwychwstańców. A kiedy proboszcz pokiwał nam ręką i krzyknął: „Dobrego grzybobrania!", ojciec odpowiedział mu: „Bóg zapłać!" i w chwilę potem pochylił się nad kitą paproci, by z mokrej trawy wydobyć pierwszego winniczka. Obracał go delikatnie w palcach, oglądał kształt muszli i czułek, po czym włożył ślimaka do koszyka wyścielonego liśćmi i ruszył dalej jak ktoś, kto przez całe życie nie zajmował się niczym innym. Idąc za nim czułem, że wkraczam w inny świat. Bez żalu porzucałem strumienie i kałuże, a także miejsce, gdzie pod wodą kryła się sekretna furtka do podziemi, bez żalu porzucałem okręty i Cesarsko-Królewską Marynarkę Wojenną Austro-Węgier na Adriatyku, bo od tego momentu, gdy ojciec włożył do koszyka pierwszego winniczka, znalezionego pod krzakiem paproci tuż za kościołem Zmartwychwstańców, nie miałem wątpliwości, że to, co robimy, nie jest zwykłym zarabianiem pieniędzy.

Odtąd codziennie wieczorem ojciec rozkładał na stole ogromną mapę z napisem „Freistadt Danzig" i znaczył na niej palcem koła mówiąc: - Tu jeszcześmy nie byli - podczas gdy ja sylabizowałem nieudolnie: - Stolzenberg, Luftkurort Oliva, Nawitzweg, Glettkau, Langfuhr - i ze zdumieniem odkrywałem, że te dziwne nazwy znaczą po prostu Pohulankę, Oliwę, Dolne Młyny w Brętowie, Jelitkowo czy Wrzeszcz, a potem spostrzegałem, z jeszcze większym zdumieniem, że niektóre z nich były silniejsze od wojny, przesiedleń i pożarów, zmieniając swoje brzmienie tylko nieznacznie i jakby powierzchownie, jak Ohra - na Orunię, jak Brosen - na Brzeźno, jak Schidlitz - na Siedlce. Lecz w największe zdumienie w tej ślimaczej geografii wprawiały mnie miejsca, których nazwy nie zmieniły się w ogóle, które trwały przy swoich imionach jak starzy ludzie przy utartych ścieżkach. I kiedy szliśmy z ojcem przez pocięte rozpadlinami wzgórza Emaus, skąd widać było zatokę i statki oczekujące na redzie, lub kiedy wyławialiśmy winniczki z gęstwin opackiego parku w Oliwie, myślałem o tej opowieści, w której zamiast zatoki występuje lustro Tyberiadzkiego Jeziora, a zamiast opackiego parku - ogród pełen oliwek.

Czy sądzisz, że mógł tędy przechodzić? - zapytałem ojca, a wtedy on, zamyślony głęboko, oderwał wzrok od liści, trawy i winniczków, i mówił spokojnym głosem, że wszystko jest możliwe; nasze zmysły wprowadzają nas w błąd i szydzą niejednokrotnie z poczucia zdrowego rozsądku, tak więc nie należy zanadto im ufać, równie dobrze można widzieć coś, co nie istnieje, jak nie widzieć czegoś, co właśnie istnieje.

A zatem - konkludował unosząc palec w górę - są rzeczy, o których nawet nam się nie śniło, i które przerastają naszą wyobraźnię, a które niewątpliwie istnieją wokół nas, tyle że bez naszej wiedzy.

Nie zadowalała mnie ta odpowiedź. Pragnąłem, by ojciec odrzekł „tak" albo „nie", to byłoby dużo prostsze. Nie rozumiałem, dlaczego nasze oczy miałyby wprowadzać nas w błąd, podobnie jak słuch i dotyk, i dlatego, gdy schodziliśmy ze wzgórza Emaus piaszczystą drogą wzdłuż wysokich lip, zapytałem pełen wątpliwości, czy to, co widzimy i słyszymy i czego dotykamy naszymi rękami, istnieje zatem naprawdę: czerwone dachy domów, stare drzewa, szum deszczu, czy fioletowy płaszcz zatoki, który rozciągał się daleko pod naszymi stopami za linią dźwigów i stoczniowych suwnic.

Ojciec pochylił się nad ścieżką, uniósł w palcach winniczka i mówił przyglądając się muszli:

Dowieść tego nie można. To nie jest matematyczne równanie. Ale rozumiesz - ślimak powędrował do koszyka i poczułem dłoń ojca na ramieniu - że istnieje ktoś, kto dba, abyśmy nie błądzili. Kto wskazuje drogę.

Bóg? - zapytałem.

Tak - odpowiedział cicho i w tym jego stwierdzeniu tyle było pewności, to jego krótkie „tak" było do tego stopnia proste, jasne i oczywiste, że nie pytałem już więcej, jakby nad wzgórzami Emaus i nad całym naszym miastem roztoczyło się nagle niewidzialne spojrzenie, które nie pozwalało nam błądzić, a sprawiało, że wszystko wokół nas było cudownie prawdziwe - winniczki, liście, kałuże i kropla wody spływająca po przeciwdeszczowym płaszczu mojego
ojca.

Popołudniami zachodziliśmy do zielonej budy, gdzie pan Kosterke, kuśtykając na drewnianej nodze, ważył ślimaki, zapisywał coś kopiowym ołówkiem na zatłuszczonych arkuszach, kazał ojcu składać podpis i wypłacał nam pieniądze. Pięciozłotówki z rybakiem ciągnącym sieci, monety z podobizną Tadeusza Kościuszki, a czasem nawet czerwony banknot z twarzą robotnika wędrowały do kieszeni ojca, ja zaś przypatrywałem się panu Kosterke, który miał nos tak samo zadarty jak Tadeusz Kościuszko, mówił twardym, niemieckim akcentem i pachniał machorką i spirytusem. Po transakcji, gdy ślimaki znalazły się już w specjalnej skrzyni wymoszczonej trawą i liśćmi, ojciec przysiadał na koślawej ławce, częstował pana Kosterke papierosem i zaczynali wtedy rozmawiać o pogodzie i skupie ślimaków, po czym rozpędzali się, przeskakiwali granice państwowe i celne, zakładali filie największej w Europie Środkowej firmy skupu winniczków, przeliczali ogromne sumy, zdobywali wciąż nowe rynki, a na koniec otwierali fabrykę ślimaczych konserw o poetyckiej nazwie „Laura", bo tak miała na imię żona pana Kosterke, z którą prowadził przed wojną sklep kolonialny na rogu Hubertusburgerallee.

- Gdzie była ta ulica? - pytał ojciec, - chyba nie widziałem jej na moim planie - a wtedy pan Kosterke mówił o skrzyżowaniu przy wyjeździe z miasta i o sklepie, w którym sprzedawał kolonialne artykuły z całego świata. Opowiadał o żonie i córkach i o tym, że został teraz sam ze swoją drewnianą nogą, tę prawdziwą stracił w roku czterdziestym szóstym, kiedy wlazł na niemiecką minę i pewnie dlatego nie wyjechał do Niemiec, bo nie zdążył na ostatni pociąg, a potem nie chciał już jechać, żeby nie stracić przypadkiem drugiej, zdrowej nogi, i było to wszystko bardzo trudne, kiedy mówiono, że on, Kosterke, jest Niemcem, a przecież był Gdańszczaninem, tylko Gdańszczaninem, i po polsku mówił prawie tak samo dobrze jak po niemiecku.

Hubertusburgerallee - zamyślał się ojciec - to piękna nazwa, tak, będę szukał tej ulicy - a wtedy pan Kosterke przynosił, kuśtykając, z głębi budy butelkę spirytusu i dwa kieliszki, i obaj wypijali za swoje zdrowie, jak dwaj mężczyźni od dawna ze sobą zaprzyjaźnieni, a ja patrzyłem na ich twarze wykrzywione w ostrym grymasie, patrzyłem, jak zakąszają kiszonym ogórkiem wydobytym ze słoja, w którym pływał koper, liść wiśni i płatek czosnku, i wiedziałem już, że nigdy nie wyjedziemy do Ameryki po wolność i pieniądze, bo dzięki ślimakom mieliśmy przecież co jeść, a przecinając wzgórza Emaus, myszkując w dolinie Strzyży czy przemierzając pagórki oliwskiego lasu byliśmy z ojcem prawdziwie wolnymi ludźmi.

Sezon ślimaków niedługo się już skończy - powiedział któregoś razu pan Kosterke - i ja wrócę do butelek i makulatury, a pan, inżynierze?

Ojciec wzruszył ramionami.

- Może zacznę budować łódź żaglową - powiedział obracając w dłoni pusty kieliszek - i popłyniemy w daleką podróż? To dla mojego syna byłoby lepsze od szkoły. Kanał Kiloński, La Manche, a potem Biskaje, Gibraltar - wyliczał jednym tchem - Morze Śródziemne,
Egejskie i na koniec Itaka! Opłyniemy Itakę i wtedy wrócimy do domu, a panu, panie Kosterke, przyślemy pocztówki z Hamburga i z Marsylii. Co pan na to?

Były kupiec kolonialny z Hubertusburgerallee patrzył na nas w milczeniu. I nagle, jak za dotknięciem niewidzialnej dłoni, pasma czasu w rozrzedzonym powietrzu drewnianej budy zaczęły krzyżować się ze sobą i ciemne wnętrze sklepu wypełniło się zapachem kawy, cynamonu, imbiru, muszkatu, zapachem goździków i mozelskiego wina, a pan Kosterke na nowo miał swoją prawdziwą nogę i stał za lśniącym kontuarem z dębowego drewna, stał paląc papierosa marki Yineta z Danziger Tabak Monopol Aktiongesselschaft, podczas gdy mój ojciec, po drugiej stronie lady, palił cygaretkę Okassa Zarotto kupioną w składzie Kummera w Zielonej Bramie, palił więc cygaretkę z wrocławskiej fabryki Halpausa i pytał pana Kosterke: „Jak tam interesy?", a wtedy kupiec kolonialny odpowiadał, że nie tak jak dawniej, bo odkąd brunatne koszule opanowały ulice w naszym wolnym mieście, odkąd brunatne koszule opanowały Senat i politykę zagraniczną, odkąd więc brunatne koszule prowadzą wojnę celną z Polską, interesy nie idą najlepiej. Gulden spada na łeb na szyję i chyba on, Kosterke, otworzy sobie konto w jakimś polskim banku w Gdyni, co wprawdzie nie jest do końca legalne, ale jest korzystne, bo złoty polski stoi mocno i ani drgnie, zupełnie jak frank szwajcarski. Ojciec obracał w palcach piaskowe pudełko Okassa Zarotto z podobizną pięknej kobiety, która spoglądała na niego; jej obnażone ramię, jej klasyczny profil i łuki brwiowe, a także pukle czarnych włosów zwieńczone kwiatem orchidei były jak tajemnicze i uwodzicielskie tchnienie lewantu, i kiedy pan Kosterke, zniżywszy głos, opowiadał o dygnitarzach NSDAP, którzy, jak prezydent Senatu Wolnego Miasta, Rauschnig, wycofali swoje pieniądze z gdańskich banków i ulokowali je w polskich, po tamtej stronie granicy, kiedy oburzony pan Kosterke opowiadał o socjaldemokratach pobitych na wiecu przez brunatne koszule i o chrześcijańskich demokratach zamkniętych w więzieniu, kiedy mówił, już całkiem szeptem, że nadchodzi ciężki czas dla Żydów i Polaków i dla wszystkich porządnych ludzi, ojciec chłonął oczami grecki profil kobiety, smukłą szyję i gładkie policzki, tak jakby medalion z jej podobizną nie był nadrukiem na piaskowym pudełku Okassa Zarotto, tylko miniaturą pędzla Mehoffera, tą samą, która wisiała we lwowskim mieszkaniu przy Ujejskiego nad biurkiem pradziadka Tadeusza i wyobrażała jego młodo zmarłą żonę z węgierskiej rodziny Shegivi.

-Tak, tak - odzywał się ojciec - nadchodzą ciężkie czasy, ale czykiedyś były rzeczywiście lżejsze?

Zapach imbiru, muszkatu i goździków, zapach tureckiego tytoniu ulotnił się niepostrzeżenie, podobnie jak niebiesko-żółta paczka papierosów Yineta i piaskowe pudełko Okassa Zarotto, a pan Kosterke, znów o drewnianej nodze, pochylał się nad ojcem i szeptał mu do ucha sekretne informacje:

-Najwięcej ich jest na cmentarzach, tych zarośniętych i nieczynnych, to są cmentarne stworzenia, mówię panu! I nawet wiem dlaczego. Tam krzewy i liście mają specjalny smak, bo ciągną z ziemi trochę lepsze soki, winniczki to czują, proszę pana, i dlatego, zanim
skończy się sezon, powinniście zebrać ich najwięcej właśnie tam.

Krople deszczu spływały po dachu budy, pan Kosterke odstawił butelkę spirytusu za ladę, a mój ojciec słuchał opowieści o cmentarzach i winniczkach jakby z niedowierzaniem, aż wreszcie przytaknął grzecznie i powiedział, że musimy już iść, bo robi się późno. W jego spojrzeniu odnajdywałem zdumienie pomieszane z irytacją.

- Co wygaduje ten stary! - powiedział, gdy wracaliśmy do domu.

-Ślimaki żyją tam, gdzie jest zielono, to wszystko!

Ale następne dni wprawiły nas w zupełne pomieszanie. Wracając z Dolnych Młynów przez Brętowo zahaczyliśmy o skraj starego cmentarza, gdzie wśród zarośniętych nagrobków z niemieckimi napisami, wśród potrzaskanych figur aniołów i zmurszałych krzyży oplecionych rdestem natrafiliśmy na prawdziwe królestwo ślimaków. Trzeba było uważać, aby nie rozdeptać skorup ukrytych w wysokiej trawie, i wystarczało uchylić gałąź dzikiego bzu albo kaprifolium, aby odnaleźć całe ich rodziny, całe klany winniczków, sklejonych ze sobą po trzy albo cztery tułowia, jakby obawiały się samotności lub jakby odprawiały jakieś miłosne misterium.

Wypełniliśmy nimi po brzegi nie tylko nasze koszyki, ale i zapasowy worek z szarego płótna. Ojciec milczał, a kiedy pan Kosterke wypłacał nam czerwone banknoty z twarzą robotnika, powiedziałem, że winniczki są chyba wysłannikami świata podziemi.

- Co ty wygadujesz! - rzekł z pewnym rozdrażnieniem ojciec. -
Skąd ci taka myśl przyszła do głowy?

Lecz gdy następnego dnia, przechodząc niedaleko Politechniki, weszliśmy, zresztą jakby niechcący, na zarośnięte alejki cmentarza, na którym chowano kiedyś Niemców, a teraz chowali się tam tylko pijacy i kloszardzi, i zaraz potem, wśród płaczących wierzb, grabów, czerwonolistnych buków i świerków, znaleźliśmy jeszcze więcej winniczków niż w Brętowie, ojciec nie wytrzymał:

- Rzeczywiście, jest w tym coś dziwnego. Ale czy ma to jakiś związek ze śmiercią?

Nie umiałbym odpowiedzieć na to pytanie. Świat ślimaków był milczący i niedostępny, ich drogi zaś, znaczone srebrną nitką, zdawały się szczególnie tajemnicze. Czy rzeczywiście to, iż przebywały właśnie tu, na cmentarzu, wiązało się jakoś, na przykład, z Hugonem Tollerem, zmarłym w roku 1938, siedemnastego października, we Wrzeszczu? Albo z jakimś doktorem Merzem, muzykiem i dyrygentem, który odszedł do wieczności pod sam koniec wojny, zanim jednak spłonęło Główne Miasto, a domy, spichrze i kościoły obróciły się w proch? Nie, nie umiałbym na to odpowiedzieć, toteż spytałem ojca, co to właściwie znaczy „odejść do wieczności". Czy jest to połączenie z Bogiem? I gdzie jest to miejsce, które nazywamy wiecznością? Nad nami, tam w górze? Czy raczej na dole? A może po prostu gdzieś wokół nas jest ta wieczność, tylko że nie widzimy jej, tak samo jak nie widzimy powietrza, które nas otacza i którym, nawet o tym nie myśląc, oddychamy? Ojciec układał winniczki w koszykach.

Wiem tylko, że istnieje Bóg, i że wszyscy boimy się śmierci - powiedział po chwili namysłu. - A cała reszta, cała reszta to tylko przypuszczenia.

A czy ty też obawiasz się śmierci? - zapytałem.

Ja też - odpowiedział.

A jak to jest, kiedy się umiera?

Ojciec nie odpowiedział od razu. Ale wyraźnie chciał coś wyjaśnić; wahał się tylko długo, namyślał, jakby trudził się nad ułożeniem równania z kilkoma niewiadomymi.

- Tajemnicą jest ruch, rozumiesz? Ruch cząstek, ciał. Tam, gdzie go nie ma, nie ma też życia. Więc śmierć jest ustaniem wszelkiej zmiany, jest całkowitym zaprzeczeniem ruchu pod każdą postacią.
Rozumiesz?

Skinąłem głową, a ojciec brodząc w wysokiej po kolana trawie mówił dalej, że śmierć oznacza stan, w którym ustaje wszelki ból i wszelkie cierpienie, a więc z pewnego punktu widzenia może być przez niektórych ludzi rzeczą pożądaną. Jako stan absolutnego spokoju i ciszy, którego nie potrafimy sobie nawet wyobrazić.

Ale ja wyobrażałem sobie tę ciszę. Widziałem ją. Jak wielką płachtę rozpiętą nad naszym miastem, nad zatoką i wzgórzami, płachtę, pod którą śpi dziadek Karol, pradziadek Tadeusz i jego młoda żona, elew Karolka, baron von Moll i trzeci mechanik von Petravic, kobieta w czarnym toczku i woalce, która stała za prezydentem Mościckim, także mężczyzna ze stopni lwowskiej katedry, ci, których nie znałem i nie mogłem znać, wszyscy zatopieni w ogromnej ciszy, wśród której powolnym ruchem pełzły przed siebie winniczki, te z ciemnymi i jasnymi muszlami, wyciągając przed siebie czułki, by wychwytywać nimi głosy umarłych.

Z dnia na dzień ojciec stawał się coraz bardziej milczący. Może dlatego, że sezon skupu dobiegał końca, a może z powodu sąsiadów, którzy zwiedzieli się już o naszym zajęciu i wymieniali między sobą niezbyt mądre uwagi. W każdym razie ostatniego dnia, a był to dzień świętego Jana, ojciec zdradzał oznaki zadowolenia.

- Kończymy ze ślimakami - powiedział - niech teraz martwią się o nie Francuzi.

A kiedy chodziliśmy w okolicach Biskupiej Górki, przetrząsając krzaki i zdziczałe alejki parku, gdy po raz ostatni szukaliśmy ślimaków pośród liści i trawy, ojciec mówił, że przez wszystkie te dni zarobiliśmy sporo pieniędzy i nie musimy martwić się o następny miesiąc.

Mógłbym to robić przez cały rok - powiedziałem - mógłbym tak z tobą chodzić zawsze, a gdyby zabrakło winniczków, moglibyśmy zbierać zioła i suszyć je, a potem sprzedawać chorym ludziom.

O tak - uśmiechnął się szeroko - to dobry pomysł. Jeśli znów zabraknie nam pieniędzy, na pewno tak zrobimy.

I aby zarobić na ostatnią ślimaczą wypłatę, aby przynieść tego wieczoru kilka czerwonych banknotów i położyć je przed mamą na stole, uwijaliśmy się wśród krzaków jak prawdziwi łowcy, nurkując w gęste tunele zieleni, mokre i wilgotne od początku tego lata, tak że nie zauważyliśmy nawet, jak nadszedł zmrok, a wraz z nim godzina zaniknięcia sklepu.

- To nic - powiedział ojciec - wypuścimy je w takim razie na wolność.

Zanim jednak postawił koszyk na ziemi, zobaczyliśmy rzecz niezwykłą. Dziesiątki winniczków wypełzało spod krzaków i opuszczało na naszych oczach swoje kryjówki, udając się w tym samym kierunku - na szczyt wzgórza. Było ich coraz więcej, już nie dziesiątki, ale
setki.

- Popatrz tu - krzyknął ojciec. -I tu, i jeszcze tu - ekscytował się jeszcze bardziej - one idą jak na paradzie!

I rzeczywiście, ślimaki jeden za drugim unosząc pracowicie czułki pełzły drogą na szczyt, jakby tam wyznaczono im miejsce spotkania,

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem, chodźmy - powiedział ojciec - musimy zobaczyć, dokąd one wędrują.

Poszliśmy wzdłuż pełzającej linii ślimaków. Wyglądała niesamowicie. Im bliżej wzgórza, tym więcej winniczków dołączało bocznymi ścieżkami do pulsującej drogi, która u wylotu polany była już całkiem pokryta poruszającymi się skorupami.

- Jak węgorze na Morzu Sargassowym - usłyszałem szept ojca - w tym kryje się jakaś tajemnica.

Ale to, co ujrzeliśmy na szczycie, zaskoczyło nas jeszcze bardziej. Na środku polany wyrastał z ziemi olbrzymi kamień, taki sam, jakich wiele rozrzucił po wzgórzach lodowiec. Wznosił się stromymi bokami na wysokość człowieka i przypominał kształtem łzę, którą uronić mógł jedynie jakiś mityczny stołem. Ostrożnie, niemal na palcach, tak aby nie rozdeptać żadnego ślimaka, podeszliśmy do głazu, a tam stanęliśmy jak wryci, jakbyśmy sami zamienili się w kamienie.

- Boże, co one robią? - powiedział cicho ojciec.

Ślimaki próbowały, jeden przez drugiego, wdrapać się na kamień, próbowały przywrzeć tułowiem do szarej stromizny i wpełznąć na jej szczyt; daremnie jednak: miały przeciw sobie gładką powierzchnię pionowej niemal ściany i siłę grawitacji, która ściągała je w dół. Spadały więc w trawę, w kłębowisko poskręcanych ze sobą tułowi i muszli, które, zgrzytając i szeleszcząc, przypominały to wzbierającą, to znów opadającą falę. Żaden ze ślimaków nie wdrapał się wyżej niż do połowy kamienia, a ślady tych wspinaczek w postaci srebrnych nitek śluzu zdawały się pokrywać powierzchnię bazaltu jak szczelny, choć cienki i przezroczysty pancerz.

Zahipnotyzowani tym ślimaczym kłębowiskiem, nie zauważyliśmy nawet, że przestał padać deszcz, i że z czarnych plam krzaków i zarośli zaczęły wyfruwać świetliki. Latały nad całą polaną, a kiedy wreszcie oderwaliśmy wzrok od kamienia, naszym oczom ukazał się widok wirujących ogników, które krążyły w ciemności coraz szybciej w rytm nieznanej muzyki.

Nigdy nie wejdą na ten kamień - powiedział ojciec wskazując na ślimaki. - A my nie dowiemy się, dlaczego muszą tam wchodzić.
Gdyby któremuś z nich powiodła się taka sztuka, coś musiałoby się zmienić.

Co? - zapytałem cicho.

Nie wiem. Ale coś musiałoby się stać.

Z czym? - zapytałem jeszcze ciszej.

Być może ze światem. Tego nie wiem. - mówił ojciec opróżniając koszyki. Ale lepiej stąd chodźmy, nie trzeba im przeszkadzać.

I kiedy schodziliśmy ze wzgórza z pustymi koszykami, i później, gdy nad miastem pojawił się już księżyc, a my, jadąc nocnym tramwajem, mijaliśmy pomnik Sobieskiego i Politechnikę, zauważyłem w jego spojrzeniu cień melancholii, ten sam, który pojawiał się w jego oczach, gdy oglądał stare fotografie albo rysował na kartkach papieru sylwetki Cesarsko-Królewskich jednostek bojowych. I zrozumiałem wtedy, że nigdy nie będziemy już zbierać ślimaków ani też nie wrócimy w rozmowie do polany i wysokiego kamienia, bo na tym, co ujrzeliśmy, kładła się milcząco pieczęć tajemnicy.

Nie oznaczało to jednak, by następne dni upłynęły wyłącznie pod znakiem kałuży i deszczu. Ojciec snuł się po domu i znów przeglądał ogłoszenia prasowe, mama dalej pisała listy, na które nie było odpowiedzi, a ja, gdy tylko znalazłem w ogrodzie winniczka, zrobiłem mu specjalny wybieg ogrodzony czterema cegłami i pod krzakiem porzeczki usiłowałem zgłębić jego ślimacze sekrety. Codziennie rano witałem go świeżym liściem, codziennie ślęczałem w ogrodzie, długo obserwując zachowanie ślimaka i jego ruchy, i nie znając jego języka, owego systemu sygnałów płynących na niewidzialnych falach, które odbierał swoimi czułkami, codziennie przemawiałem do niego moim własnym językiem, w nadziei że wreszcie zrozumie przynajmniej parę słów. I rzeczywiście, po pewnym czasie ślimak reagował na mój głos i nie chował się już do muszli, gdy kładłem go sobie na dłoń, ale to było wszystko, co udało mi się osiągnąć. Był całkiem obojętny na moje starania i świat uczuć winniczków pozostał niezgłębiony.

Pierwsze dni szkoły nie zmieniły wiele w naszych kontaktach. Tak samo jak przedtem przynosiłem mu liście sałaty i próbowałem nawiązać z nim rozmowę. Aż wreszcie którejś nocy spadł ulewny deszcz, a nad samym ranem chwycił ostry przymrozek. Zbiegłem po schodach kamienicy jak szalony i popędziłem przez oszroniony ogród. Ale było już za późno. Pod krzakiem porzeczki białe lustro zamarzniętej kałuży zamknęło się nad ślimakiem jak szklane wieko trumny. Odgarnąłem szron z przezroczystej tafli. Tam w dole, jak w kryształowej kuli, spoczywał mój więzień. Był nieruchomy. Martwy. Po jego muszli ślizgał się promień słońca: schodził w głąb kolistego labiryntu coraz niżej i niżej, wirował coraz szybszym ruchem po linii spirali, aż wreszcie niknął w punkcie, którego nie mogło już dostrzec oko.

Nie powiedziałem nikomu o tej stracie. Zresztą dorośli mieli teraz inne sprawy na głowie. „Marszałek Żukow" popłynął na zatokę i w czasie próby pękł wał korbowy. Ojciec wrócił do pracy przy desce, a mama robiła porządki w szafie i szufladach, jak zawsze gdy babka Maria zapowiedziała swój przyjazd.

Słońce roztopiło lód, a silny wiatr od morza, który niósł zapowiedź jesiennych sztormów, osuszył wszystkie kałuże w okolicy. Znów krążyłem wokół kanalizacyjnej studzienki, widocznej nareszcie, w świetle wrześniowego słońca. Patrzyłem na kościół Zmartwychwstańców, na drewnianą dzwonnicę, na czerwone dachy domów, aż w końcu z żeliwnej klapy zacząłem zgarniać zbity, kruszący się piach. Stopniowo ukazywały się pod nim litery, które tworzyły napis: „Kanalisation von Danzig". Nareszcie mogłem podnieść tę klapę i mogłem zajrzeć w głąb, ale teraz nie było to już potrzebne.