Kronika umarłych

Zbędny

Mateusz próbował odnaleźć się w swoim nowym starym mieście, ale nie było to łatwe. Coraz więcej wysiłku kosztował go kontakt z ludźmi. Właściwie do tego, by poczuć się zagrożonym, wystarczało mu towarzystwo dwóch osób. Nerwy ścinały płynność ruchów i zamykały je w brutalnie pomniejszonej przestrzeni skurczonego ciała. Wtedy zaczynał wyłamywać sobie palce u rąk i przygryzać wargi. Nie wiedział, czy ma się uśmiechać, czy raczej zachowywać powagę. Trudno mu było wyczuć nastrój rozmowy. Gdy próbował włączyć się do dyskusji, zawsze miał wrażenie, że robi to w najmniej odpowiednim momencie, i speszony przerywał w połowie zdania. Jeśli jego rozmówcy czekali, by dokończył myśl, Mateusz przepraszająco się uśmiechał, wzruszeniem ramion podkreślając, że to był niewypał. Towarzystwo szybko wracało do rozmowy już bez jego udziału. Taka reakcja, w gruncie rzeczy przewidywalna, pogłębiała tylko poczucie klęski. W Mateuszu narastał wstyd. Jego skóra stawała się śliska, miał wrażenie, że zaczyna śmierdzieć. Trzeba było uciekać. Jak najdalej od ludzi. Wstyd jednak wmurowywał mu stopy w ziemię. Pocił się, swędziała go skóra, płonęły na nim ubrania. Głowę wypełniał balon nadmuchany chaotycznymi głosami...

Szedł Zachodnią. Za Niemców jeździły tędy tramwaje. Nie pozostały po nich nawet szyny. Wszystkie wymontowali i wywieźli Rosjanie. Polacy śmiali się gorzko, że Ruscy zabrali je pewnie do wyremontowania, ale zapomnieli oddać. Wtedy partery dwupiętrowych kamieniczek na Zachodniej zajmowały najdroższe kostyńskie sklepy. Witryny ocieniały markizy w kolorowe pasy. Był tu sklep z płytami gramofonowymi i z tytoniem sprowadzanym z całego świata. Zegarmistrz, jubiler i księgarnia. Słynny w całej okolicy salon optyczny Emila Wagnera i sklep papierniczy Ernsta Steinbacha z wiecznymi piórami o złotych stalówkach. Portier w liberii stał przed wejściem do małego, ale ekskluzywnego hotelu braci Fischer. Pachniały nastrojowe kawiarnie i najlepsze piekarnie. Zacne gospodynie prosiły po niemiecku o towary najwyższej jakości, zapychając rozwrzeszczaną dzieciarnię świeżymi bułkami. Dziś zamiast zapachów pieczywa wdychano spaliny, a tamte sklepy zostały zastąpione przez delikatesy z niemiłą obsługą, oddział banku, którego nazwy Mateusz nie pamiętał, i największy w mieście lumpeks. Na miejscu dawnych kamieniczek ciągnęły się kanciaste bloki. Próbowano nieudolnie je stylizować, doczepiając sztukowane gzymsy z malowanego styropianu.

Z jednej strony Zachodnia kończyła się Szewską, którą nie wiedzieć czemu Polacy przemianowali na Filmową. Drugi koniec ulicy wychodził na Główny Rynek, gdzie stał kiedyś pomnik Blüchera, pruskiego bohatera narodowego jeszcze z czasów napoleońskich. Dziś na jego miejscu tkwiła kamienna fontanna w kształcie jaja. Obok fontanny rozstawiono ogródek piwny. Dla Mateusza było zbyt tłoczno i głośno. Dlatego pospiesznie przeciął Rynek i skręcił w Południową. Zaczynała się kamienicą Ireny i Darka. Mateusz przemknął w jej cieniu i poczuł, że jeszcze trochę, a przedwojenne budynki zwalą się, grzebiąc go pod gruzami. Nie lubił Południowej, może dlatego że przypominała ulicę, na której mieszkał z matką. Ciężkie bryły kamienic sprawiały, że słońce nie docierało na dół. Z piwnic zionęły wilgoć i smród kocich odchodów. Stuletni bruk zamiast asfaltu. Liszaje na ścianach. Najstarsi uważali, że o zmierzchu na takich ulicach mokre cienie zagęszczały się w postacie dawno zmarłych mieszkańców Kostynia.

Na końcu Południowej był park Starych Drzew. Tam napadli Radkę. Za parkiem osiedle, na którym mieszkała matka Radki, a za blokowiskiem psychiatryk, samotnie w polu.

Mateusz nie chciał do parku, chciał nad morze. Teraz będzie musiał kluczyć, by skręcić na północ. A przecież gdyby poszedł prosto przez Rynek, wszedłby we Wschodnią, skręcił w lewo i wzdłuż rzeki doszedł do plaży. Po drodze minąłby cmentarz ze stawem, w którym pływały tłuste karasie. Skosztowanie ich mięsa zanurzało ludzi w świecie Wodnych... Wybrał jednak Południową, no i teraz musiał kombinować. Nie miał odwagi zawrócić i jeszcze raz przejść przez Rynek, by Północną dojść na promenadę. Za dużo ludzi.

Miał wrażenie, że krąży we wnętrzu olbrzymiego węża. Wszystko, co go otaczało, objawiało swoje potworne znaczenie. Potworne, bo doskonale dopasowane do jego nastroju i jednocześnie nim sterujące. Wysoki, chudy facet, który właśnie go mijał, ledwie zauważalnie mrugnął okiem, i to w sposób tak pogardliwy, że Mateusz poczuł się winny wszystkich łajdactw świata. Czarny T-shirt roześmianego chłopaka wciągał Mateusza w bezkształtne ciemności, w których gubił się umysł. Ładna kobieta w krótkiej spódniczce wyraźnie go kokietowała. Ruszała tyłkiem i równocześnie lubieżnie oblizywała swoje krwawoczerwone wargi. Dziecko w wózku zanosiło się histerycznym płaczem. Mateusz wiedział, że to z jego powodu.

Któregoś dnia prześladował go samochód z reklamą cyrku. Z megafonu roznosił się męski głos udający radość. Zachęcał do przyjścia na występy afrykańskich słoni, lwów i lam plujących na odległość. Piszczał jak hamujący pociąg, zapowiadając najśmieszniejsze na świecie skecze rosyjskich klaunów. Chwilę później głos rozciągał się w powietrzu jak guma i wsączał w Mateusza złowieszczą treść: „Przyjdź do nas, Mateuszu, my już ci pokażemy!” Narastający huk odbijał się od ścian, wprawiając w ruch kamienice, które zaczynały pulsować jak wnętrze potężnego jelita. Z okien wystrzeliły pierwsze strumienie trawiennych soków. Boże, uciekać!

Ale to nie było łatwe. Ktoś żonglował czasem i choć do września brakowało dwóch tygodni, powietrze wypełniły włókna babiego lata. Krótkie i porwane nitki czepiały się ubrań. Niektóre oblepiały twarz i wplątywały się we włosy. W Kostyniu szybujące pajęczyny należały do rzadkości, a jeśli się ukazywały, to nigdy w sierpniu. Widocznie to lato było wyjątkowe. Spodziewano się załamania pogody, ale na razie upał nakręcał koniunkturę. Hotelarzom i właścicielom pensjonatów napychał kieszenie, turystom opróżniał konto. Wszystkim przyciemniał skórę.

Mateusz próbował się jakoś pozbyć oblepiającej go pajęczyny, ale nagle poczuł, że to cuchnąca ślina. Obrzydzenie spotęgowało strach przed gęstniejącym powietrzem, które na oczach Mateusza zaczęło splatać się w lśniącą sieć olbrzymiego pajęczaka. Dzielnie napierał na pajęczynę, ale niewidzialne sploty uniosły go w górę. Poruszały nim jak marionetką zanurzoną w wodzie. Nie miał pojęcia, że tutejsi rybacy szybującą pajęczynę nazywali śliną diabła.


Odtąd żył obok ludzi. Oddzielony od nich niewidzialną powłoką. Był zbędnym elementem układanki, tworzącej bezbłędnie zorganizowane społeczeństwo. Ludzie żyli w swoim tempie, Mateusz w swoim. Gdy dla nich mijała godzina, dla niego upływał dzień, gdy dla nich dzień, on przeżywał lata. Nie zauważał ich pośpiechu. Oni z kolei widzieli faceta, któremu zrobienie następnego kroku sprawiało ogromną trudność. A jednak po stu latach i tysiącu kroków pokrętne jelito ulic wydaliło go na promenadę. Tu odzyskał władzę w nogach. Powiew od otwartego morza dodał mu sił.

Promenada była prawie pusta. Jedynie przy stoiskach z hot dogami, lodami i piwem wiernie tkwili sprzedawcy. Ładna brunetka z plastikowym daszkiem na głowie paliła papierosa, cierpliwie czekając na jakąś małolatę, która zapragnie tatuażu z henny. Malarze przysypiali wśród swoich kiczowatych pejzaży. Olejne obrazy przedstawiały morze o zachodzie słońca, morze o wschodzie słońca, morze skute lodem, poszarpane żaglowce podczas sztormu, morskie latarnie, wybrzeża morskie.

Od strony barów unosił się zapach smażonych ryb. Kilka osób siedziało w cieniu wielkich parasoli i kończyło panierowane dorsze, flądry czy halibuty. Było wczesne popołudnie i większość ciągnęła na plażę. Tym bardziej że pogoda dopisywała. Słońce grzało, a tego pragnęli przyjezdni. Dzień dojrzewał w bezwietrznym upale.

Plaża mieniła się rojowiskiem ludzi. Pod bezchmurnym niebem, blisko brzegu, taplały się dzieci. Nie było fal i chłopaki popisywali się przed panienkami. Wypływali daleko, dopóki nie ściągał ich z powrotem gwizdek umięśnionych ratowników. Z czterometrowych wieżyczek wypatrywali delikwentów imitujących któryś ze stylów pływackich. Jakiś facet zasnął na materacu i znosiło go na pełne morze. Dwóch ratowników wskoczyło do motorówki.

Pomiędzy rozłożonymi na ręcznikach ciałami z trudem przeciskali się sprzedawcy chłodnych napojów i lodów. Przez nieostrożność rozdeptywali zamki z piasku, wpadali w wykopane dołki, niszczyli palisady z patyków, roztrącali skomplikowane tory przeszkód, przygotowane dla owadów. Być może rozpraszały ich biusty błyszczące od olejku. Mdły zapach kremów mieszał się z wyziewami spoconych ciał i cierpką wonią wodorostów. Wypięte tyłki smukłych dziewczyn sprawiały, że kręciło się w głowie. Szczególnie nęcące były pośladki, do których przylepiło się trochę piasku. Młodziaki napinali mięśnie. W grupkach spacerowali po kostki w wodzie. Gdy tylko mijali jakąś dziewczynę, zaczynali pokrzykiwać, podskakiwać i przepychać się, a że dziewczyn było dużo, młodziaki pokrzykiwali, podskakiwali i przepychali się bez przerwy. Mężczyźni, którzy jeszcze wierzyli w swój przemijający urok, tkwili w stanie wzmożonej aktywności. Z wysiłkiem wciągali brzuchy za każdym razem, gdy mijała ich jakaś ładna kobieta. Na tłuste wieloryby nikt nie zwracał uwagi, choć były obowiązkowym elementem krajobrazu. Podobnie jak rozwaleni na swoich kocach faceci błogo bekający piwem. Ich kałduny ocieniały piasek.

Nad jazgotem rozmów i krzyków dominowała głośna łupanka. Z wielkich głośników, umieszczonych nad boiskiem, atakował mechaniczny bit, przetykany podnieconym głosem dziennikarza komentującego kolejną akcję. Któraś z rozgłośni radiowych zorganizowała mecz piłki i właśnie rozgrywano finał. Wokół boiska wrzeszczeli spaleni słońcem kibice. Oczy męczyła pstrokata rewia slipków, strojów plażowych, wymyślnych nakryć głowy i kolorowych ręczników.

Mateusz nie lubił plaży latem. Krzykliwa różnorodność tłumu wywoływała w nim zbyt wiele skojarzeń, a wtedy zaczynała boleć głowa. Jedyne, co dostrzegał, to ciała porozrzucane na piasku, które choć powielały wspólną formę dwóch nóg, dwóch rąk, głowy i tułowia, uderzały jednocześnie nieskończonym urozmaiceniem. Wystarczyło tylko dostrzec różne odcienie skóry, gęste lub rzadkie owłosienie, przyjrzeć się twarzom, czołom, nosom, ustom, rozstawowi i kolorowi oczu, zobaczyć nogę z jej wyjątkowym udem, kolanem, łydką i stopą, zaopatrzoną w palce o zadbanych albo pokarbowanych grzybicą paznokciach; wystarczyło przyjrzeć się rozmaicie wypiętym brzuchom i przygarbionym plecom, by łatwiej zrozumieć poczucie humoru natury, której w żadnym wypadku nie groziła masowa produkcja.

Po lewej był port rybacki i dlatego Mateusz skręcił w prawo. Po jakichś dwustu metrach promenada kończyła się piaszczystą, wąską ścieżką. Biegła krawędzią skarpy, która kilometrami ciągnęła się wzdłuż morza. Mateusz wyszedł daleko poza miasto. Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie ludzkie mrowisko wytrzebiła pustka dzikiej plaży. Zostały jedynie niedobitki, które nie bały się samotności, a może nawet jej potrzebowały.

Z wysokości kilku metrów patrzył na plamę morza. Poza horyzont nie dało się spojrzeć. Położył się na piasku poprzebijanym ostrzami suchej trawy. Leżał w cieniu buków, wygiętych od silnych wiatrów w stronę lądu. Zamknął oczy. Powoli się uspokajał. Cichy szum morza niemal niezauważalnie narzucał rytm oddechowi. To, że Mateusz oddychał, było tak naturalne, jakby miało trwać wiecznie. Miał wrażenie, że schodzi w jaskinię swojego organizmu, która nie ma dna. Najpierw przez nos do przełyku, z jego miarowymi odpływami i przypływami, gdy fale śliny obmywały gładkie brzegi giętkiego tunelu. Dokoła, w komnatach połączonych owalnymi przejściami, które składały się na rozległe państwo płuc, wirowało powietrze. Przed atakiem z zewnątrz strzegły je potężne łuki żeber.

Krew leniwie przetaczała się w rozległych korytach żył i pędziła w wąskich tunelach tętnic. Tworzyła podziemną krainę delt, krwawych zatok i pojezierzy. Łaskotała od wewnątrz, uporczywie napędzana skurczami serca.

Falowało w nim to samo morze, które podmywało plaże, zanim się narodził. W tamtych czasach kamery nie rejestrowały barw. W oprawie białego piasku i nieba, dwóch przestrzeni rozdzielonych wstęgą czarnej wody, spacerowały młode Niemki w lekkich płóciennych sukienkach, sięgających do pół łydki, i w cienkich koszulach. Na głowach miały niewielkie kapelusze ozdobione skromnymi wstążkami. Dzieci bawiły się w morzu gładkim jak wypolerowany stół. Rozleniwieni w słońcu mężczyźni rozmawiali o polityce. Najgłośniej rozprawiał Jakub von Hohendorff, szef tutejszej Służby Pracy. Gestykulował przy tym namiętnie, błyskając dokoła ogoloną czaszką. Słuchacze szanowali go nie tylko ze względu na stanowisko czy szlachetne pochodzenie, którym się szczycił – piękna żona i trójka zdrowych synów też wzbudzały szacunek. Jednak głównym atutem Jakuba Hohendorffa były jego poglądy – ślepo popierał politykę aktualnej władzy. I podobnie jak większość mieszkańców Kostynia czytał gazety, w których cytowano wypowiedzi Wodza, ostrzegającego przed żydowskim spiskiem i roztaczającego wizję wielkich Niemiec. „Przed nami Niemcy, w nas Niemcy i za nami też Niemcy!” – rzucały się w oczy pisane wielkimi literami cytaty z Hitlera. W rozmowach na plaży wciąż przeżywano marcowy anszlus Austrii. Kto miał w domu radio, wsłuchiwał się w Marsz badenweilerski, obowiązkowo poprzedzający przemówienia Najwyższego. Wódz znajdował słowa dla każdego, a szczególnie dla młodzieży spędzającej wakacje na obozach Hitlerjugend: „Niemiecki młodzieniec przyszłości musi być smukły i zwinny [trzaski w odbiorniku], gibki jak chart, wytrzymały jak skóra i twardy jak stal!” Transmisje wielogodzinnych manifestacji i parad wojskowych urozmaicała muzyka niemieckich i austriackich klasyków – od Bacha, przez Beethovena i Wagnera, po obu Straussów i Lehára. Słowa o zbliżaniu się wojny nikogo nie niepokoiły. Przeciwnie, napawały dumą i nadzieją. W niektórych żołądkach kręciło nawet z ciekawości, jak to będzie...

Mateusz leżał na wydmie twarzą do nieba i czuł rozkosz, czyste zadowolenie z tego, że jest. Cały zanurzony w ciele. Lekko i swobodnie. Żadnych duchów, żadnych urojeń. Konkret kości, krwi i mięsa rozświetlał Mateusza od wewnątrz. Jak dobrze jest żyć!

Podekscytowany odwrócił się na bok i przy prawym łokciu zobaczył czarnego żuka. Tkwił w strumieniu osypującego się piasku jak cekin zapychający klepsydrę. Właśnie tego Mateusz pragnął. Pragnął, by owad trwał w czasie, w punktowym, wiecznym teraz, zakreślonym przez doskonały owal własnego ciała, i był chitynowym znacznikiem na wykresie zmierzającym w nicość.

Tak! Jestem tu i dzieje się chwila, co zastygła w bezruchu! Mateusz był tego absolutnie pewny. Mewa zatrzymała się w locie. Nic się nie dzieje, nic, jestem i nic się nie dzieje. Morze tylko brzmi, ale nie oddycha. Tak musi wyglądać wieczność zawarta w owalnym ciele czarnego żuka. Punkt wycięty z pajęczyny objawiającej przemiany czasu. Nie ma przeszłości, nie ma przyszłości, jest teraz!

 

Gdy tylko Mateusz uwierzył, że wreszcie zatrzymał czas, plaża sypnęła mu piaskiem w twarz. Wstał, by się otrzepać. Łzawiły mu oczy. Wreszcie łzy wypłukały ostatnie ziarnka piasku. Spojrzał przed siebie, a wtedy pomiędzy gałęziami drzew zobaczył piękno. Natychmiast przykucnął i schował się za pniem.

© Daniel Odija 2010

Fehl am Platz
Translated by Lisa Palmes

 

Mateusz versuchte sich in seiner neuen alten Stadt zurechtzufinden, doch das war nicht leicht. Der Umgang mit anderen kostete ihn immer mehr Kraft. Eigentlich brauchten bloß zwei andere Menschen in seiner Nähe zu sein, schon fühlte er sich bedroht. Die Nervosität ließ seine Bewegungen eckig werden, sperrte sie in den brutal begrenzten Raum seines angespannten Körpers. Und er zerrte an seinen Fingern und biss sich auf die Lippen. Wusste nicht, ob er lächeln oder ernst bleiben sollte. Es fiel ihm schwer, die Stimmung eines Gesprächs einzuschätzen. Immer wenn er sich einbringen wollte, schien es ihm, als habe er im unpassendsten Moment das Wort ergriffen, und er brach verlegen mitten im Satz wieder ab. Warteten seine Gesprächspartner dann, dass er seinen Gedanken zu Ende brachte, lächelte Mateusz nur entschuldigend und gab mit einem Schulterzucken zu erkennen, es sei nichts, nur eine unbedachte Äußerung. Die anderen kehrten rasch zu ihrem Gespräch zurück, ohne ihn. Eigentlich eine absehbare Reaktion, doch sie verstärkte noch sein Gefühl, versagt zu haben. Scham stieg in ihm auf. Seine Haut fühlte sich glitschig an, Gestank schien von ihr auszugehen. Er musste weg. So weit weg wie möglich von allen Menschen. Doch vor Scham klebten seine Füße wie einzementiert am Boden. Er schwitzte, seine Haut juckte, die Kleider brannten ihm am Körper. In seinem Kopf blähte sich ein Ballon voller chaotisch schwirrender Stimmen …

Er nahm die Westallee. Zu deutschen Zeiten waren hier Straßenbahnen gefahren, jetzt gab es nicht einmal mehr die Schienen. Alle von den Russen abmontiert und weggeschafft. Die Polen lachten bitter, bestimmt hätten die Russkis sie nur zur Reparatur mitgenommen und dann vergessen zurückzubringen. In den zweistöckigen Altbauten an der Westallee lagen früher die teuersten Läden von ganz Kostyń. Ihre Schaufenster beschirmten bunt gestreifte Markisen. Ein Geschäft mit Schallplatten und Tabakwaren aus aller Welt. Ein Uhrmacher, ein Juwelier, eine Buchhandlung. Emil Wagners weithin bekanntes Optikerfachgeschäft, Ernst Steinbachs Papierwarenhandlung, die Füllhalter mit goldener Feder führte. Ein Portier in Livree stand am Eingang zum kleinen, aber feinen Hotel Fischer. Es duftete aus vornehmen Cafés und den besten Bäckereien. Ehrbare Hausfrauen fragten auf Deutsch nach Waren höchster Güte, stopften ihrer lärmenden Kinderschar mit frischen Brötchen die Mäuler. Heute stieg statt Brötchenduft Benzingestank in die Nase, und die einstigen Lädchen ersetzten ein Delikatesy-Supermarkt mit ruppiger Bedienung, die Filiale einer Bank, deren Namen Mateusz sich nicht merken konnte, und der größte Secondhandladen der ganzen Stadt. Anstelle der schmucken Altbauten reihten sich klotzige Wohnblocks. In einem unbeholfenen Versuch der Nachahmung hatte man Stuckgesimse aus bemaltem Styropor daran angebracht.

Zur einen Seite hin endete die Westallee in der Szewska, der Schusterstraße, deren Namen die Polen aus unerfindlichen Gründen in „Filmowa“ geändert hatten. Das andere Straßenende ging auf den Ringplatz, auf dem früher ein Denkmal Blüchers gestanden hatte, des preußischen Helden aus napoleonischen Zeiten. Heute plätscherte an seiner Stelle ein steinerner Springbrunnen, oval wie ein Ei. Daneben war ein Biergarten aufgebaut. Für Mateusz zu eng und zu lärmig – deswegen überquerte er rasch den Platz und bog in die Südallee ein. Ganz am Anfang stand Irenas und Dareks alte Mietskaserne. Im Schatten der Wände huschte Mateusz an den Vorkriegsbauten vorbei; jeden Moment, das spürte er, würden sie einstürzen und ihn unter ihren Trümmern begraben. Er mochte die Südallee nicht, vielleicht, weil sie ihn an die Straße erinnerte, in der er mit seiner Mutter gewohnt hatte. Die klobigen grauen Kästen ließen das Sonnenlicht nicht bis unten durch. Aus den Kellern wehte es kalt nach Schimmel und Katzenkot. Hundertjährige Kopfsteine statt Asphalt. Efeu an den Wänden. Die Ältesten glaubten, dass sich zur Abenddämmerung hier, in diesen Straßen, die feuchten Schatten zu den Gestalten längst verstorbener Einwohner verdichteten.

Am Ende der Südallee lag der Park der Alten Bäume. Dort war Radka überfallen worden. Auf den Park folgte die Hochhaussiedlung, in der Radkas Mutter wohnte, und dahinter stand, einsam auf weiter Flur, eine Psychoklinik.

Mateusz wollte nicht zum Park, er wollte zum Meer. Jetzt musste er sehen, wie er nach Norden kam. Hätte er einfach den Ringplatz überquert, wäre er auf der Ostallee herausgekommen, um von dort links abzubiegen und am Fluss entlang zum Strand zu laufen. Am Friedhof mit dem Teich vorbei, in dem fette Karauschen schwammen. Kosteten Menschen von diesem Fisch, tauchten sie für immer in die Welt der Wasserwesen ein … Doch er hatte sich für die Südallee entschieden, nun musste er andere Wege finden. Umzukehren und noch einmal über den Ringplatz zu gehen, und von da aus über die Nordallee zur Promenade, wagte er nicht. Zu viele Menschen.

Es war ihm, als taste er sich durch die Eingeweide einer riesigen Schlange. Alles um ihn offenbarte seine grauenerregende Bedeutung. Grauenerregend, weil sie genau seiner Stimmung entsprach und sie gleichzeitig steuerte. Der große dürre Typ, der ihm eben entgegenkam, kniff fast unmerklich ein Auge zu, so voller Verachtung, dass Mateusz spürte, wie die Schuld für alle Niedertracht dieser Welt auf ihm lastete. Das schwarze T-Shirt eines lachenden Jungen sog ihn in ein formloses Dunkel, in dem sich der Verstand verirrte. Eine hübsche Frau in kurzem Rock wollte offenbar mit ihm kokettieren. Sie wiegte die Hüften und leckte sich zugleich aufreizend über ihre blutroten Lippen. In Tränen aufgelöst schrie ein Kind in seinem Wagen. Mateusz wusste, es war wegen ihm.

Eines Tages hatte ihn ein Auto mit der Reklame für einen Zirkus verfolgt. Aus dem Megafon schallte eine betont muntere Männerstimme. Sie warb für den Auftritt von Elefanten und Löwen aus Afrika, von weit spuckenden Lamas. Kreischte wie ein bremsender Zug, als sie die weltweit witzigsten Kunststücke russischer Clowns anpries. Gleich darauf dehnte sie sich in der Luft wie Kaugummi, träufelte ihm unheilverkündende Worte ein: „Komm schön her, Mateusz, wir werden es dir zeigen!“ Das schwellende Getöse prallte von den Mauern ab, versetzte die alten Bauten in Schwingung, die pulsierten wie die Wände eines gewaltigen Darms. Aus den Fenstern spritzten erste Strahlen von Verdauungssäften. Mein Gott, nur weg von hier!

Doch leichter gesagt als getan. Jemand jonglierte mit der Zeit, und obwohl es noch zwei Wochen waren bis September, hing die Luft voller Altweiberfäden. Sie setzten sich auf die Kleider, hefteten sich ins Gesicht, verwoben sich mit dem Haar. In Kostyń waren die schwebenden Spinnweben eher selten, und wenn sie vorkamen, dann nie im August. Offensichtlich war dies ein besonderer Sommer. Ein Wetterumschwung stand zu erwarten, doch jetzt hatte noch die Hitze Hochkonjunktur. Den Besitzern von Hotels und Pensionen füllte sie die Taschen, den Touristen leerte sie das Konto. Allen dunkelte sie die Haut.

Mateusz versuchte, die klebrigen, ihn umwindenden Spinnweben irgendwie loszuwerden. Da sah er, dass es stinkende Speichelfäden waren. Der Ekel verstärkte noch seine Angst vor der zähen Luft, die sich vor seinen Augen zum glitzernden Netz einer riesenhaften Spinne verwob. Tapfer setzte er sich zur Wehr, doch die unsichtbaren Flechten hoben ihn in die Höhe. Warfen ihn hin und her wie eine Marionette unter Wasser. Er hatte keine Ahnung, dass die Fischer hier vor Ort die fliegenden Spinnfäden Teufelsspeichel nannten.

 

Seither lebte er neben den Menschen. Durch eine unsichtbare Schicht von ihnen getrennt. Fehl am Platz, ein überflüssiges Puzzleteilchen in einer reibungslos organisierten Gesellschaft. Die anderen Menschen lebten in ihrem Tempo, Mateusz in seinem. Verging für sie eine Stunde, so war es für ihn ein Tag, verging für sie ein Tag, durchlebte er ein ganzes Jahr. Er bemerkte ihre Eile nicht. Sie wiederum sahen eine seltsame Type, der jeder einzelne Schritt unendlich schwerfiel. Und dennoch, hundert Jahre und tausend Schritte später schied ihn der gewundene Darm auf der Promenade wieder aus. Hier gewann er die Herrschaft über seine Beine zurück. Die Brise von der offenen See gab ihm Kraft.

Die Promenade war fast leer. Nur die Verkäufer harrten treu hinter ihren Hotdogbuden, ihren Eis- und Bierständen aus. Eine hübsche Dunkelhaarige mit Plastiksonnenschutz über der Stirn rauchte eine Zigarette, während sie geduldig darauf wartete, dass irgendein junges Gemüse ein Hennatattoo wollte. Maler hielten ein Nickerchen zwischen ihren kitschigen Öllandschaften. Ihre Gemälde zeigten das Meer bei Sonnenuntergang, das Meer bei Sonnenaufgang, das Meer bedeckt von Eisschollen, gebeutelte Segelboote im Sturm, Leuchttürme, Meeresstrände.

Von den Imbissbuden wehte der Duft nach gebratenem Fisch herüber. Ein paar Gäste saßen im Schatten ausladender Sonnenschirme und verschlangen die letzten Bissen ihrer panierten Dorsche, Flundern, Heilbutte. Es war früher Nachmittag, die meisten zog es zum Strand. Umso mehr, als das Wetter ideal war. Die Sonne brannte, und genau das wollten die Sommerfrischler. Der Tag reifte in windstiller Hitze.

Am Strand wimmelte ein Menschengetümmel. Unter dem wolkenlosen Himmel, am Ufersand, plantschten Kinder. Das Wasser warf keine Wellen, und die halbwüchsigen Jungs spielten sich vor den Mädchen auf. Schwammen weit hinaus, bis die Trillerpfeifen muskelbepackter Rettungsschwimmer sie zurückriefen. Die spähten von ihren vier Meter hohen Türmen nach Delinquenten, die irgendwelche Schwimmstile imitierten. Ein Typ war auf seiner Luftmatratze eingeschlafen und aufs offene Meer hinausgetrieben. Zwei Rettungsschwimmer sprangen ins Motorboot.

Getränke- und Eisverkäufer bahnten sich ihren Weg zwischen den Handtüchern hindurch, auf denen Körper sich in der Sonne aalten. Versehentlich zertraten sie Sandburgen, stolperten in Gruben, stießen Zäune aus Zweigen um, zerstörten komplizierte Hindernispfade für Insekten. Vielleicht lenkten die ölglänzenden Brüste ihre Blicke ab. Der fade Duft von Sonnenmilch mischte sich mit dem Dunst schwitzender Körper und herbem Algengeruch. Runde Hintern schlanker Mädchen verwirrten den Kopf. Besonders verlockend wirkten die Pobacken, an denen noch etwas Sand klebte. Die Jungs spannten ihre Muskeln an. Schlenderten in Gruppen durch knöcheltiefes Wasser. Wann immer ein Mädchen vorbeikam, begannen sie zu rufen, zu rempeln und zu raufen, und weil es so viele Mädchen waren, riefen, rempelten und rauften sie ohne Unterlass. Die Männer, die noch an ihre schwindenden Reize glaubten, befanden sich in unablässiger Aktivität. Angestrengt zogen sie die Bäuche ein, wenn eine schöne Frau vorüberging. Auf die speckigen Wale achtete niemand, obwohl sie unerlässlicher Bestandteil dieser Landschaft waren. Ähnlich wie die Kerle, die sich, bierselig rülpsend, auf ihren Matten fläzten. Ihre Wampen warfen Schatten auf den Sand.

Stimmengewirr und Geschrei übertönte lautes Wummern. Aus mächtigen Boxen am Rand eines Spielfelds attackierte ein mechanischer Beat das Gehör, durchsetzt von der überschnappenden Stimme eines Kommentators. Ein Radiosender hatte ein Fußballmatch organisiert, eben fand das Finale statt. Rund um das Spielfeld brüllten sonnenverbrannte Zuschauer. Das wilde Geflimmer von Badehosen, Bikinis, raffinierten Kopfbedeckungen und bunten Handtüchern ermüdete die Augen. Im Sommer mochte Mateusz den Strand nicht.

Zu viele Assoziationen rief die schrille Farbenvielfalt bei ihm hervor, und dann schmerzte ihn der Kopf. Das Einzige, was er wahrnahm, waren die im Sand hingestreckten Körper, die, obwohl sie die gemeinsame Form von zwei Beinen, zwei Armen, Kopf und Rumpf unzählige Male kopierten, doch durch ihre Verschiedenheit erstaunten. Man brauchte nur die vielen Hauttöne zu betrachten, die dichte oder leichte Behaarung, die Gesichter, Stirnen, Nasen, Münder, den Abstand und die Farbe der Augen, ein Bein mit seinem besonderen Oberschenkel, seinem Knie, seiner Wade, seinem Fuß, an dem Zehen mit gepflegten oder von Nagelpilz geriffelten Nägeln saßen; es reichte, die unterschiedlich gewölbten Bäuche und gerundeten Rücken anzusehen, um besser zu verstehen, welchen Sinn für Humor die Natur besaß, der nichts ferner lag als Massenproduktion.

Links war der Fischereihafen, deswegen wandte Mateusz sich nach rechts. Nach etwa zweihundert Metern endete die Promenade in einem schmalen Sandweg. Er verlief am Rand einer Böschung, die sich kilometerlang am Meer erstreckte. Mateusz ließ die Stadt weit hinter sich. Endlich gelangte er an eine Stelle, an der die Einöde des wilden Strandes jedes Menschengewimmel ausgemerzt hatte. Nur ein paar ganz Zähe waren noch geblieben, die keine Einsamkeit fürchteten, ja, sie vielleicht sogar brauchten.

Aus mehreren Metern Höhe betrachtete er den Flecken des Meeres. Weiter als bis zum Horizont konnte man nicht schauen. Mateusz legte sich in den Sand, aus dem die Klingen trockenen Strandgrases stachen. So lag er im Schatten der Buchen, die der starke Wind zum Festland hin gekrümmt hatte. Er schloss die Augen. Kam langsam zur Ruhe. Das leise Rauschen des Meeres zwang dem Atem beinahe unmerklich seinen Rhythmus auf. Dass Mateusz atmete, war so natürlich, als sollte es für ewig sein. Es fühlte sich an, als stiege er tief in seinen Organismus hinab, eine Höhle ohne Boden. Erst durch die Nase zur Speiseröhre mit ihren stetigen Ebben und Fluten, wenn Speichelwellen die glatten Wände des biegsamen Tunnels bespülten. Luft wirbelte in Kammern, die durch ovale Durchgänge verbunden waren und zusammen das weite Land der Lunge bildeten. Vor einem Angriff von außen schützten es die mächtigen Bögen der Rippen.

Gemächlich rollte das Blut durch breite Aderbetten, schoss durch enge Arterientunnel. Schuf ein unterirdisches Reich der Aderdeltas, Blutbuchten, Seenplatten. Kitzelte von innen, beharrlich angetrieben vom pumpenden Herzen.

In ihm wogte dasselbe Meer, das den Strand überspülte, bevor er geboren wurde. Damals hatten die Fotoapparate noch keine Farben aufgenommen. In einem Rahmen aus weißem Sand und Himmel, zwei Streifen, getrennt durch ein Band von schwarzem Wasser, gingen junge deutsche Frauen in leichten, sommerlichen, wadenlangen Leinenkleidern und dünnen Hemden spazieren. Auf ihren Köpfen saßen kleine, mit bescheidenen Schleifen verzierte Hüte. Kinder spielten im Meer, das glatt war wie ein polierter Tisch. Behäbig in der Sonne sitzend, debattierten die Männer über Politik. Am lautesten ereiferte sich Jakob von Hohendorff, der Chef des hiesigen Arbeitsdienstes. Er gestikulierte heftig, sein glattrasierter Schädel glänzte. Die Zuhörer achteten ihn nicht nur wegen seiner Stellung oder der adligen Abstammung, derer er sich rühmte – auch seine schöne Frau und die drei kerngesunden Söhne riefen Anerkennung hervor. Jakob Hohendorffs größter Vorteil waren aber seine Ansichten: Er war glühender Anhänger der aktuellen Regierung. Und wie die meisten Einwohner Kostyńs las er die Zeitungen, in denen die Worte des Führers zitiert wurden, der vor einer jüdischen Verschwörung warnte und die Vision eines Großdeutschland verbreitete. „Vor uns Deutschland, in uns Deutschland und hinter uns Deutschland!“, Hitlerzitate sprangen in fetten Lettern ins Auge. In den Gesprächen am Strand wurde noch immer der Anschluss Österreichs im März rekapituliert. Wer zu Hause Radio hatte, lauschte dem Badenweiler Marsch, der den Reden des Oberhaupts zwingend voranging. Für jeden fand der Führer ein Wort, ganz besonders für die jungen Leute, die ihre Ferien in den Sommerlagern der Hitlerjugend verlebten: „Der deutsche Junge der Zukunft muss schlank und rank sein [Knistern], flink wie Windhunde, zäh wie Leder und hart wie Kruppstahl!“ Aufgelockert wurden die Übertragungen der stundenlangen Kundgebungen und Militärparaden durch klassische Musik aus Österreich und Deutschland – von Bach über Beethoven und Wagner bis hin zu den beiden Straussʼ und Lehár. Die Worte über den nahenden Krieg beunruhigten niemanden. Im Gegenteil, sie sorgten für Hoffnung und Stolz. Manch einen kribbelte es gar im Bauch vor Spannung, wie würde das alles wohl werden? …

Mateusz lag im Sand der Düne, das Gesicht zum Himmel gewandt, und verspürte Glückseligkeit, eine reine Freude über das Dasein. Ganz versunken war er in seinem Körper. Leicht und frei. Keine Geister, keine Hirngespinste. Die Fasslichkeit von Knochen, Fleisch und Blut erleuchtete Mateusz von innen. Wie gut war es doch zu leben!

Von Glück erfüllt drehte er sich auf die Seite und entdeckte bei seinem rechten Ellenbogen einen schwarzen Käfer. Er hockte mitten im rieselnden Sandstrom wie eine Jettperle, die eine Sanduhr verstopft. Genau so wollte es Mateusz. Er wollte, dass der Käfer in der Zeit verweilte, in einem punktuellen, ewigen Jetzt, bezeichnet durch das vollkommene Oval seines Körpers, eine chitinene Markierung auf der Kurve ins Nichts.

Ja! Ich bin hier, und dieser Moment verharrt in Reglosigkeit! Mateusz war sich absolut sicher. Eine Möwe hielt inne, mitten im Flug. Nichts geschieht, nichts, ich bin hier, und nichts geschieht. Das Meer rauscht nur, doch es atmet nicht. So muss die Ewigkeit aussehen, die der schwarze ovale Käferkörper umschließt. Ein Punkt, ausgeschnitten aus dem Spinnweben, das den Wandel der Zeit offenbart. Es gibt keine Vergangenheit, es gibt keine Zukunft, es gibt nur das Jetzt!

 

Als Mateusz eben glauben wollte, dass er endlich die Zeit angehalten hatte, schnippte der Strand ihm Sand ins Gesicht. Er stand auf, um sich abzuklopfen. Seine Augen tränten. Irgendwann spülten die Tränen die letzten Sandkörner fort. Er schaute vor sich, und da sah er zwischen den Buchenästen Schönheit. Rasch duckte er sich hinter einen Stamm.